Nie mam milionów złotych na reklamę, dlatego liczę na łut szczęścia – Zbigniew Śreniawski (O-Ring)

Dodane:

Adam Łopusiewicz Adam Łopusiewicz

Udostępnij:

Chodziłem po producentach skarpetek, ale nie byli zainteresowani. Mówili, że to dla nich żaden interes. Ludzie mają wyrzucać skarpetki, a nie o nie dbać, bo będą mniej kupować. Po takim stwierdzeniu doszedłem do wniosku, że Internet jest siłą. Zrobiłem stronę internetową i sprzedaję je sam.

Zdjęcie główne artykułu pochodzi z serwisu Fotolia.com

Tym razem nie rozmawialiśmy ze startupowcem z krwi i kości, który zna narzędzia internetowe ułatwiające pracę w zespole. Zbigniew Śreniawski nie należy do grona nowoczesnych przedsiębiorców, choć z innowacją ma wiele wspólnego. Kilkanaście lat temu wymyślił worki na śmieci i je opatentował, stworzył pachnące okładki na zeszyty, a teraz sprzedaje nowy wynalazek: spinacze do skarpetek.

Poniższym krótkim wywiadem z nim chcieliśmy pokazać, jak robiło się biznes kilkanaście lat temu. Co było wtedy najważniejsze? Jak wygrywało się z konkurencją? Jak zarządzało się pracownikami i czego się od nich wymagało? Na te i na wiele innych pytań odpowiedzi znajdziecie w rozmowie z Zbigniewem Śreniawskim. Zapraszamy!

Skąd pomysł na spinacze O-Ring?

Jak człowiek szuka drugiej skarpety do pary, to zaczyna przeżywać horror. W niektórych momentach trzeba wziąć, w cudzysłowie, jakieś halogeny i szukać tych skarpet. 

I jak Pan szukał skarpetek, to wpadł na pomysł spinaczy?

W pewnym momencie miałem za dużo niesparowanych skarpet i coś trzeba było z tym zrobić. Rozwiązania tego problemu szukałem po sklepach. Pierwsze co znalazłem, to spinacze do bielizny, ale one się psuły. Potem były zszywacze, ale brzydko wyglądały. I w końcu wynalazłem gumkę, ale była za miękka i wypadały z niej skarpetki. Pomyślałem, że muszę stworzyć coś trwalszego. Dlatego zrobiłem formę, kupiłem gumę, wymyśliłem recepturę, wulkanizowałem, pociąłem i dopasowałem. Całą linię produkcyjną sam zrobiłem.

Jak wyglądała pierwsza sprzedaż? 

Chodziłem po producentach skarpetek, ale nie byli zainteresowani. Mówili, że to dla nich żaden interes. Ludzie mają wyrzucać niesparowane skarpetki, a nie o nie dbać, bo będą mniej kupować. Po takim stwierdzeniu doszedłem do wniosku, że Internet jest siłą. Zrobiłem stronę internetową i sprzedaję je sam.

Może warto było pójść w inną stronę, np. do producentów proszku do prania?

Też o tym myślałem. Zrobiłem taką partię spinaczy do Rossmana, bo oni organizowali prezentację proszków do prania. Sprzedaję też spinacze do mniejszych polskich sklepów, które kładą ten produkt na półce ze spinaczami do bielizny, w dziale gospodarstwa domowego.

Ile miesięcznie produkuje Pan tych spinaczy? 

Jak jest dobry miesiąc, to sprzedam około 5 tysięcy sztuk, jak lepszy 15 tys. Teraz będę podpisywał umowę z niemiecką hurtownią, która chce mieć wyłączność na sprzedaż. Żeby osiągnąć sukces sprzedażowy trzeba trafić na dobry grunt. 

Nie lepiej zainwestować w reklamę?

Gdybym miał pięć milionów złotych, to zrobiłbym porządną kampanię reklamową, dobry biznesplan. Ale jeżeli ja takich pieniędzy nie mam, to trzeba liczyć na łut szczęścia. Ktoś zauważy, ktoś kupi, ktoś się zgłosi. Tak wygląda tzw. szczęście w biznesie.

Wcześniej wymyślił Pan pachnące okładki na zeszyty. Jak zaczęła się ta historia?

W ciągu 20 lat, od 1993 do 2013 roku, wyprodukowałem sto milionów sztuk okładek. Można było je kupić w Kazachstanie, w Czechosłowacji, w Rosji, na Ukrainie, w Rumuni, Bułgarii. Za pieniądze ze sprzedaży wykształciłem dzieci, powiększyłem halę produkcyjną, bo zatrudniałem 70 osób.

Jak przekonywał Pan do kupna okładek od Pana?

W 1998 roku wszedłem do wszystkich sieci w Polsce, a wcześniej miałem prawie 400 hurtowni do obsłużenia. Klientów zdobywałem tym, że potrafiłem bardzo szybko dotrzeć do hurtowni. Na początku nie dostarczaliśmy zamówień własnymi pojazdami, ale pociągiem, co wtedy bardzo dużo kosztowało. Dziś nadawałem, jutro klient miał u siebie. Szybkość dostawy była moim ogromnym atutem. A potem doszła spedycja samochodowa i ona dowoziła materiał. Nie było trudno to wszystko ogarnąć. 

Duzi gracze nie byli wtedy zainteresowani takimi foliami?

Byli, ale im bardzo długo zajmowało samo podjęcie decyzji. Ja też szybko nie zrealizowałem tego pomysłu, bo łącznie zajęło mi to trzy, cztery lata od momentu wyprodukowania do wejścia na rynek. Większe firmy zanim wyprodukują produkt, robią testy, reklamę itd. Im od momentu wymyślenia do momentu sprzedaży zajmuje nawet 10 lat. 

Teraz jednak konkurencja jest duża, już nie sprzedaje Pan tylu okładek.

Zrozumiałem to, kiedy wszedłem do sklepu, stałem w kolejce, a Pani przede mną poprosiła o zestaw do trzeciej klasy. Sprzedawca podał jej pudełeczko, w którym był zestaw okładek na zeszyty i książki. To mnie nie zaskoczyło, ale to, że Pani potrzebowała tylko jednego zeszytu – tak.

Dlaczego to Pana zaskoczyło?

Na jednym zeszycie nie zarobię. To był sygnał, w którym stwierdziłem, że muszę zamknąć produkcję okładek. Wytworzyłem to co było zamówione i więcej umów na nowy sezon już nie podpisywałem.

A pachnące worki na śmieci. Dlaczego ich Pan nie sprzedaje?

W latach ‘90 wyprodukowałem worki na śmieci. Chciałem je sprzedać hurtowni, ale wszyscy mi mówili: Panie, kto to będzie używał? Przecież wystarczy gazetami wiadro wyłożyć i tak wyrzucić śmieci. Mimo to opatentowałem później wycinane worki na śmieci, ale zrezygnowałem z ich produkcji, bo wiedziałem, że duże koncerny będą w tym działać. Na początku sprzedaż szła mi bardzo dobrze, ale jak weszły koncerny ze specjalistycznymi liniami produkcyjnymi, to cenowo odstawili mnie na boczny tor.

Pilnował Pan wszystkiego sam? 

Zawsze wychodziłem z założenia, że najlepszy szef to taki, który wyjedzie, a firma bez niego bardzo dobrze działa. Zespołowi często powtarzałem jedno: pamiętajcie, zawsze należy podjąć decyzję. Obojętnie czy dobrą, czy złą. 

Lepsza zła od żadnej?

Czekanie na decyzję to dla firmy najgorsze co może być. Lepiej podjąć złą decyzję, bo zawsze można ją jakoś odkręcić. U mnie ludzie nie bali się podejmować decyzji, bo dobrze wiedzieli, że nie wyrzucę ich z pracy. I uwierzy Pan albo nie, ale w 90% podejmowali dobre decyzje.

Worki na śmieci jakoś się przyjęły, pachnące okładki na zeszyty też. Ze spinaczami jednak idzie chyba gorzej. Dlaczego?

Chyba trochę wyprzedziłem swój czas, co często żona mi powtarza. Cztery, pięć, lat temu było za wcześnie na wejście do sieci. Jak produkowałem okładki pachnące na zeszyty, to współpracowałem ze wszystkimi sieciami w Polsce. A to, że później wyprodukowałem spinacze nie równało się temu to, że wejdę do tych sieci spowrotem, z nowym produktem.

Co trzeba by zrobić, aby jednak sprzedaż innowacyjnego produktu wzrosła?

Nie na daremno jest w Polsce te przysłowie: Polacy nie gęsi, swojego towaru nie znają. Jeżeli spinacze pojawią się gdzieś w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, we Francji, to ktoś je zauważy i sprzedaż osiągnie lepszy wynik. I nagle się zrobi moda na to. A jak będzie moda, to zarobię. Jak nie, to znajdę coś nowego.