Na zdjęciu: Elon Musk, twórca PayPala, Tesli i SpeceX
– Branża technologiczna nie miała pojęcia, co ze sobą począć. Tępi inwestorzy dostarczający kapitału wysokiego ryzyka, którzy zostali przejęci w czasach bańki, nie chcieli wyjść na jeszcze bardziej tępych, więc przestali finansować kolejne przedsięwzięcia – pisze autor biografii Elona Muska. Tym sposobem nakreśla czasy, w których Elon Musk tworzy swoje najciekawsze przedsięwzięcia.
– Zupełnie jakby Dolina Krzemowa weszła w fazę masowego odwyku. Brzmi melodramatycznie, ale taka jest prawda. Populacja licząca miliony bystrych ludzi zaczęła wierzyć, że ma przed sobą misję wynalezienia przyszłości. I nagle… bum! Bezpieczna gra raptownie stała się czymś modnym – dodaje Ashlee Vance.
Ashlee Vance to publicysta specjalizujący się w nowoczesnych technologiach, który przeprowadził dziesiątki wywiadów z rodziną, przyjaciółmi i pracownikami Elona Muska. Dotarł także do jego wrogów. Sam Musk przyrzekł, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do publikacji tej książki. Nagle zmienił zdanie – oto ona.
1.
ŚWIAT ELONA
„CZY UWAŻASZ MNIE ZA SZALEŃCA?”
To pytanie Elon Musk zadał mi pod sam koniec długiego obiadu, który zjedliśmy w Dolinie Krzemowej w ekskluzywnej restauracji serwującej owoce morza. Przyszedłem pierwszy i zamówiłem gin z tonikiem, wiedząc doskonale, że on jak zwykle się spóźni. Po mniej więcej kwadransie zjawił się, mając na sobie skórzane buty, designerskie jeansy i kraciastą koszulę. Musk ma ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale każdy, kto zna go osobiście, potwierdzi, że wydaje się jeszcze wyższy. Jest wyjątkowo barczysty i mocno zbudowany. Można by sądzić, że będzie korzystał ze swojej sylwetki i wkraczał do każdego pomieszczenia dumnym krokiem samca alfa, ale zamiast tego wydaje się być nią niemal zażenowany. Porusza się z lekko pochyloną w dół głową, wita krótkim uściskiem dłoni przed zajęciem miejsca przy stole, a potem siada. Zanim się odpręży i rozpocznie rozmowę, potrzebuje kilku minut.
Musk zaprosił mnie na obiad, abyśmy mogli przeprowadzić pewnego rodzaju negocjacje. Półtora roku wcześniej przekazałem mu informację o swoich planach napisania książki na jego temat, a on poinformował mnie, że nie mam co liczyć na współpracę. Jego odmowa mnie ubodła, ale przełączyła także w tryb zawziętego reportera.
Jeśli moja książka miałaby powstać bez niego, niech tak będzie. Wiele osób odeszło z firm Muska, Tesla Motors oraz SpaceX, i było skorych do rozmowy, a ja znałem już wielu jego przyjaciół. Wywiady odbywały się jeden za drugim, miesiąc po miesiącu, w pracę nad książką włączyło się około dwustu osób – i wtedy Musk znów się odezwał. Zadzwonił do mojego domu i zadeklarował, że sprawy mogą przyjąć dwojaki bieg: albo bardzo uprzykrzy mi życie, albo zaangażuje się ostatecznie w mój projekt. Postawił jeden warunek: dostanie do przeczytania książkę przed publikacją i będzie mógł dodawać adnotacje do treści. Nie zamierzał się wtrącać w mój tekst, ale chciał otrzymać szansę wyjaśnienia ewentualnych nieścisłości tam, gdzie uznał to za stosowne. Rozumiałem, skąd wzięła się ta potrzeba. Musk pragnął zyskać narzędzie kontroli nad swoją biografią. Jest niespokojny jak każdy naukowiec i znosi psychiczne katusze na samą myśl o błędzie rzeczowym. Błąd w druku do końca życia leżałby mu na wątrobie. I choć byłem w stanie go zrozumieć, nie mogłem dać mu do przeczytania maszynopisu – z powodów zawodowych, osobistych i praktycznych. Musk wyznaje swoją własną wersję prawdy i nie zawsze jest ona zgodna z prawdą całej reszty świata. Ma również skłonność do rozwlekłych odpowiedzi na najprostsze pytania, a myśl o trzydziestostronicowych przypisach wydawała się zbyt realna. Mimo wszystko zgodziliśmy się zjeść obiad, przedyskutować wątpliwości i zobaczyć, czy uda się osiągnąć jakiś kompromis.
Nasza rozmowa rozpoczęła się dyskusją na temat ludzi z branży PR. Musk notorycznie szybko odsiewa swoich pracowników działu PR, a Tesla była właśnie w trakcie procesu poszukiwania nowego szefa działu komunikacji. „Kto jest najlepszym PR-owcem na świecie?” – spytał w bardzo typowy dla siebie sposób. Potem rozmawialiśmy o wspólnych znajomych, Howardzie Hughesie i fabryce Tesli. Gdy kelner podszedł przyjąć zamówienie, Musk spytał o coś odpowiedniego dla osób na diecie niskowęglowodanowej. Zamówił kawałki smażonego homara w czarnym sosie z atramentu kałamarnicy. Negocjacje jeszcze się nie rozpoczęły, a Musk już wygrał. Zaczął od swojej największej bolączki, twierdząc, że dyrektor generalny i współzałożyciel Google, Larry Page, może właśnie budować armię inteligentnych robotów zdolnych zniszczyć rasę ludzką. „To naprawdę mnie niepokoi” – powiedział Musk. Niewiele zmieniał fakt, że przyjaźnił się blisko z Page’em, ani że uważał go za osobę o fundamentalnie dobrych intencjach, a nie za Doktora Zło. W rzeczy samej, tu właśnie tkwił problem. Dobrotliwa natura Page’a pozwalała mu sądzić, że maszyny zawsze będą nam służyć. „Ja nie jestem takim optymistą” – powiedział Musk. „On mógłby stworzyć coś złego zupełnie przypadkiem”. Gdy podano nam jedzenie, Musk je pochłonął. Nie tyle zjadł swój posiłek, ile sprawił, że znikł natychmiast z jego talerza dzięki kilku monstrualnym kęsom. Chcąc w desperacji podtrzymać rozmowę i uśmiech na twarzy Muska, podałem mu duży kawałek steku. Plan zadziałał… przez całe dziewięćdziesiąt sekund. Mięso – gryz – zniknęło.
Chwilę zajęła mi zmiana tematu z ponurej rozmowy o sztucznej inteligencji i powrót do rzeczy. A potem, gdy znów wróciliśmy do dyskusji o książce, Musk zaczął mnie badać, sprawdzając moje motywy i zamiary. Gdy wreszcie pojawił się właściwy moment, wkroczyłem i przejąłem inicjatywę. Nieco adrenaliny opadło i zmieszało się z ginem, a ja rozpocząłem czterdziestopięciominutowe kazanie o powodach, dla których Musk powinien pozwolić mi zagłębić się w swoje życie, i to bez kontroli, jakiej pragnął w zamian. Tyrada koncentrowała się na nieodłącznych ograniczeniach adnotacji, finalnej prezentacji Muska jako osoby z obsesją kontroli oraz naruszeniu mojej integralności dziennikarskiej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Musk przerwał mi po kilku minutach, mówiąc po prostu: „W porządku”. Jedną z rzeczy, jaką ceni u innych, jest determinacja, a szanuje niezwykle tych, którzy uparcie trwają przy swoim mimo odmowy. Dziesiątki dziennikarzy prosiło go wcześniej o pomoc przy książce, ale tylko ja byłem na tyle wkurzającym kretynem, by wiercić mu dziurę w brzuchu pomimo początkowej odmowy, a jemu się to najwyraźniej podobało.
Obiad zakończył się przyjemną rozmową, a Musk dał spokój z dietą. Pojawił się kelner z deserem w kształcie ogromnej żółtej rzeźby z waty cukrowej, a mój rozmówca natychmiast się do niej dobrał, odrywając całe garście cukrowego puchu. Sprawa była uzgodniona. Uzyskałem dostęp do kierownictwa jego firm, przyjaciół i rodziny. Mieliśmy spotykać się na obiad raz w miesiącu i spędzać ze sobą tyle czasu, ile było konieczne. Po raz pierwszy Musk wpuścił dziennikarza do swojego świata. Dwie i pół godziny po rozpoczęciu naszego spotkania Musk położył dłonie na stole, podniósł się z krzesła, zatrzymał, spojrzał mi w oczy i zadał to niewiarygodne pytanie: „Uważasz mnie za szaleńca?” Osobliwość tego pytania na chwilę odebrała mi mowę, podczas gdy każda synapsa w moim mózgu starała się wykombinować, czy był to rodzaj zagadki, a jeśli tak, to jak powinienem ją rozwiązać. Dopiero po tym, jak spędziłem z Muskiem wiele czasu, zdałem sobie sprawę, że zadał to pytanie raczej sobie niż mnie i cokolwiek bym wtedy nie odpowiedział, nie miało to znaczenia. Musk zatrzymał się jeszcze raz i zastanawiał się głośno, czy można mi zaufać, a potem spojrzał mi w oczy, by podjąć decyzję. Chwilę później uścisnęliśmy sobie dłonie, a on odjechał czerwonym sedanem Tesli Model S.
WSZYSTKIE BADANIA NAD ELONEM MUSKIEM należy rozpocząć w siedzibie SpaceX w Hawthorne w stanie Kalifornia, na przedmieściach Los Angeles, niespełna dziewięć kilometrów od Los Angeles International Airport. Goście znajdą tam dwa ogromne plakaty Marsa wiszące obok siebie na ścianie prowadzącej do boksu Muska. Plakat po lewej stronie obrazuje planetę w dzisiejszym stanie – zimną, jałową, czerwoną kulę. Ten po prawej ukazuje ją pokrytą ogromną zieloną przestrzenią otoczoną oceanami. Planeta została ogrzana i przystosowana do zamieszkania przez ludzi. Właśnie to jest zamierzeniem Muska. Zmiana ludzi w kosmicznych kolonizatorów jest jego życiowym celem. „Chciałbym umrzeć z przekonaniem, że ludzkość ma przed sobą świetlaną przyszłość” – mówił.
„Jeśli zapanujemy nad energią odnawialną i znajdziemy się na dobrej drodze, by stać się gatunkiem międzyplanetarnym z samopodtrzymującą się cywilizacją na innej planecie, radząc sobie z najgorszym scenariuszem wydarzeń i unicestwieniem ludzkiej świadomości – wówczas – i tutaj na chwilę przerywa wypowiedź – sądzę, że to byłoby coś naprawdę dobrego”. Jeśli niektóre wypowiedzi i czyny Muska wydają się absurdalne, to dlatego, że na pewnym poziomie faktycznie takimi są. Przy tej okazji, dla przykładu, jego asystent właśnie podał mu lody ciasteczkowo-śmietankowe z posypką, a potem on gorliwie opowiadał o ocaleniu ludzkości z kawałkiem deseru na dolnej wardze.
Gotowość Muska do zmagania się z zadaniami niemożliwymi zmieniła go w idola Doliny Krzemowej, gdzie inni dyrektorzy generalni, tacy jak Page, mówią o nim z pełnym czci szacunkiem, a początkujący przedsiębiorcy chcą „być jak Elon”, podobnie jak dawniej wzorowali się na Stevie Jobsie. Dolina Krzemowa funkcjonuje jednak w wypaczonej wersji rzeczywistości, a poza granicami jej wspólnej bajki Musk często jawi się jako postać owiana wątpliwościami. To gość z elektrycznymi autami, panelami słonecznymi i rakietami, sprzedający po domach złudne nadzieje. Zapomnijcie o Stevie Jobsie. Musk to wersja science fi ction P.T. Barnuma, który obrzydliwie się wzbogacił, żerując na ludzkim strachu i nienawiści do samych siebie. Kupcie samochód Tesli i zapomnijcie na chwilę o tym, co zrobiliście z naszą planetą.
Od dawna opowiadałem się po tej drugiej stronie. Musk wydawał mi się marzycielem z dobrymi intencjami – pełnoprawnym członkiem technologiczno-utopijnego klubu Doliny Krzemowej. Grupa ta zdaje się być czymś pomiędzy wyznawcami filozofii Ayn RandIa apodyktycznymi inżynierami, którzy postrzegają swoje hiperlogiczne światopoglądy jako uniwersalną odpowiedź na wszystko.
Jeśli tylko zejdziemy im z drogi, rozwiążą wszystkie nasze problemy. Pewnego dnia, w niedalekiej przyszłości, będziemy mogli ściągnąć nasze mózgi na dyski komputera, odprężyć się i pozwolić algorytmom zająć się resztą. Spora część ich ambicji okazuje się inspirująca, a ich prace – użyteczne. Technologiczni utopiści stają się jednak męczący ze swoimi frazesami i tendencją do jałowego paplania całymi godzinami. Jeszcze bardziej niepokojący jest ich podstawowy przekaz, zgodnie z którym ludzie są wadliwi, a ludzkość w obecnym kształcie stanowi kłopotliwe brzemię, z którym należy się uporać w odpowiednim momencie. Gdy spotykałem się z Muskiem na imprezach w Dolinie Krzemowej, jego pretensjonalne wypowiedzi wydawały się żywcem wyjęte z technologiczno-utopijnego poradnika. Co bardziej irytujące, jego ratujące świat firmy nie wydawały się wcale radzić sobie aż tak dobrze.
Jednak na początku 2012 roku wraz z resztą cyników musieliśmy dostrzec faktyczne osiągnięcia Muska. Jego dawniej osaczone firmy odnosiły bezprecedensowe sukcesy. SpaceX wysłała kapsułę dostawczą na Międzynarodową Stację Kosmiczną i bezpiecznie sprowadziła ją na Ziemię. Tesla Motors wyprodukowała Model S, piękny elektryczny sedan, który zwalił branżę motoryzacyjną z nóg i otrzeźwił Detroit. Te dwa wydarzenia wyniosły Muska na biznesowe szczyty. Dotychczas jedynie Steve Jobs mógł poszczycić się takimi osiągnięciami w dwóch zupełnie różnych branżach, wypuszczając na rynek nowy produkt Apple oraz hit kinowy od studia Pixar w tym samym roku. Musk jednak nie miał dość. Był także prezesem i głównym udziałowcem SolarCity, dynamicznie rozwijającej się firmy z branży energii słonecznej, przygotowującej się do wejścia na giełdę. Musk najwyraźniej za jednym zamachem osiągał największe postępy w branży kosmicznej, motoryzacyjnej i energetyce, jakie widziano od dekad.
W 2012 roku postanowiłem zobaczyć, jaki jest Musk na co dzień i napisać o nim materiał na okładkę dla „Bloomberg Businessweek”. W tym okresie całość jego życia nadzorowała jego asystentka i lojalna prawa ręka – Mary Beth Brown. Zaprosiła mnie na spotkanie w miejscu, które od tej pory nazywałem Musk Landem.
Każdy przybywający do Musk Landu po raz pierwszy doświadcza tego dziwnego uczucia. Mówią wam, by zaparkować na One Rocket Road w Hawthorne, przed siedzibą SpaceX. Wydaje się niemożliwe, by cokolwiek dobrego mogło mieć tu siedzibę. W tej ponurej części hrabstwa Los Angeles zaniedbane osiedla, zniszczone sklepy i zrujnowane jadłodajnie otaczają ogromne kompleksy przemysłowe, które zbudowano najwyraźniej w czasie jakiegoś ruchu na rzecz propagowania architektonicznej nudy. Czy Elon Musk naprawdę założył firmę w środku tego śmietniska? Później wszystko zaczyna się rozjaśniać, gdy widzicie jeden prostokąt o powierzchni pięciu setnych kilometra kwadratowego utrzymany w ostentacyjnej, spirytualistycznej bieli. Oto główny budynek SpaceX.
Dopiero po przejściu przez frontowe drzwi wyjaśnia się, jak wielkich rzeczy dokonał ten człowiek. Musk zbudował prawdziwą fabrykę rakiet w samym sercu Los Angeles. I nie taką, która produkowała jedną rakietę na raz, o nie. Tu tworzono ich wiele – i to od zera. Fabryka była gigantycznym współdzielonym miejscem pracy. Z tyłu mieściły się ogromne rampy dostawcze, pozwalające na odbiór dużych elementów metalowych transportowanych następnie do zgrzewarek wysokich na dwa piętra. Po jednej stronie technicy w białych uniformach składali płyty główne, radia i pozostałą elektronikę. Inni pracownicy w specjalnej, szczelnej komorze budowali kapsuły, które miały być wyniesione przez rakiety na stację kosmiczną. Wytatuowani mężczyźni w bandankach, głośno słuchający Van Halen, przygotowywali przewody w silnikach rakiety. Ukończone kadłuby rakiet ustawiano w rzędzie, gotowe do załadunku na ciężarówki. Kolejne czekały na warstwy białej farby w innej części budynku. Trudno było ogarnąć umysłem całą fabrykę jednocześnie. Znajdowały się w niej setki osób krzątających się wokół wielu dziwacznych maszyn.
A to dopiero pierwszy budynek na mapie Musk Landu. SpaceX zakupiła kilka dawnych fabryk Boeinga, w których budowano kadłuby do 747. Jedna z nich ma łukowy dach i przypomina hangar lotniczy. Służy za studio badawczo-rozwojowe oraz projektowe dla Tesli. To tutaj firma opracowała projekt sedana Model S oraz jego następcy, SUV-a Model X. Na parkingu na zewnątrz fi rma zbudowała jedną ze swoich stacji do ładowania, gdzie kierowcy z Los Angeles mogą za darmo uzupełnić energię elektryczną. Stację łatwo zauważyć, ponieważ pośrodku basenu bezkresnego Musk umieścił biało-czerwony obelisk z logo Tesli.
Po moim pierwszym wywiadzie z Muskiem, który odbył się w studio projektowym, zacząłem rozumieć jego sposób rozmowy i działania. Jest pewny siebie, ale nie zawsze dobrze to okazuje. Przy pierwszym spotkaniu może sprawić wrażenie nieśmiałego ślamazary. Jego akcent z RPA jest słaby, ale wciąż obecny, a urok osobisty nie wystarcza, by zrównoważyć dystansujący sposób wypowiedzi. Podobnie jak wielu inżynierów i fizyków, Musk przerywa zdania w poszukiwaniu idealnego sformułowania, a także często zagłębia się w ezoteryczną, naukową króliczą norę, bez zapewnienia pomocnej dłoni ani uproszczonego wytłumaczenia po drodze. Oczekuje po prostu, że za nim nadążycie. Nic z tego nie jest odpychające. Tak naprawdę zarzuci was mnóstwem żartów i będzie wręcz uroczy. Po prostu nad każdą rozmową z nim unosi się atmosfera poczucia celu oraz napięcia. On właściwie nie gawędzi o pierdołach (potrzebowaliśmy około trzydziestu godzin wywiadów, aby Musk naprawdę się rozluźnił i wpuścił mnie na inny, głębszy poziom swojej psychiki i osobowości). Większość uznanych dyrektorów generalnych ma wokół siebie sztab ludzi. Musk porusza się wokół Musk Landu na własną rękę. To nie jest typ faceta, który przemyka się do restauracji, lecz taki, który jest jej właścicielem i kroczy w niej pewnie. Rozmawialiśmy, gdy podążał przez główne piętro studia projektowego, dokonując inspekcji prototypowych części aut. Przy każdej stacji pracownicy spieszyli do niego, zasypując informacjami. Z uwagą słuchał, przetwarzał je, a gdy był zadowolony z tego, co usłyszał – potakiwał. Ludzie odchodzili, a Musk udawał się do kolejnego punktu odbioru danych. W pewnej chwili szef zespołu projektowego Tesli Franz von Holzhausen poprosił Muska o akceptację nowych opon i felg dla Modelu X. Rozmawiali, a potem przeszli na zaplecze, gdzie kierownictwo firmy zajmującej się sprzedażą wysokiej klasy oprogramowania graficznego przygotowało dla Muska prezentację. Chcieli pochwalić się nową technologią renderowania 3D, która miała pozwolić Tesli doszlifować wykończenie wirtualnego Modelu S i zobaczyć w szczegółach, jak cienie czy światła uliczne grałyby na karoserii. Inżynierowie Tesli naprawdę chcieli tych systemów, a do tego potrzebowali podpisu Muska. Wychodzili z siebie, aby przekonać go do pomysłu, podczas gdy hałas wierteł i ogromnych wentylatorów przemysłowych zagłuszał ich przemowę. Musk, w skórzanych butach, designerskich jeansach i czarnym T-shircie, które stanowią jego typowy ubiór do pracy, musiał włożyć okulary trójwymiarowe na potrzeby prezentacji i zdawał się niewzruszony. Powiedział, że się zastanowi, a następnie odszedł w stronę źródła największego hałasu – warsztatu zlokalizowanego głęboko na terenie studia, gdzie inżynierowie budowali rusztowanie dla ponad dziewięciometrowych dekoracyjnych wież, które miały stanąć przed stacjami do ładowania. „To wygląda, jakby miało przetrwać huragan piątej kategorii” – stwierdził. „Niech będzie trochę cieńsze”. Na końcu wraz z Muskiem wskoczyliśmy do jego auta – czarnego Modelu S – i wróciliśmy do głównego budynku SpaceX. „Sądzę, że prawdopodobnie zbyt wiele tęgich umysłów zajmuje się siedzeniem w sieci, finansami czy prawem” – mówił po drodze. „To jeden z powodów, dla których widzimy tak niewiele innowacji”.
MUSK LAND BYŁ OBJAWIENIEM
Przyjechałem do Doliny Krzemowej w 2000 roku i ostatecznie zamieszkałem w dzielnicy Tenderloin w San Francisco. To jedyna część miasta, której naprawdę powinniście unikać. Bez zbytnich starań można znaleźć tu kogoś, kto ściągnie spodnie i załatwi się między zaparkowanymi autami, albo jakąś zbłąkaną duszę uderzającą głową o przystanek autobusowy. W spelunach obok miejscowych klubów ze striptizem, transwestyci zaczepiają ciekawskich biznesmenów, a pijaczki zasypiają na kanapach i zaliczają glebę w ramach leniwego niedzielnego rytuału. To naturalistyczna część miasta, gdzie łatwo zarobić kosę i gdzie doskonale obserwowało się agonię snu ery dotcomów.
San Francisco to miasto z długą historią chciwości. Wyrosło na gorączce złota i nawet katastrofalne w skutkach trzęsienie ziemi nie było w stanie na długo zatrzymać jego ekonomicznej żądzy. Niech was nie zwiedzie atmosfera organicznego, prospołecznego i tolerancyjnego życia. Hossy i bessy są duszą tego miejsca. A w 2000 roku San Francisco ponownie zostało przejęte przez ambitnych i skonsumowane przez chciwość. To była wspaniała epoka, w której niemal cała populacja pogrążyła się w bajce o szybkim wzbogaceniu, w szaleństwie Internetu. Dało się wyczuć impulsy energii promieniującej z tej wspólnej ułudy, produkujące ciągły szum, którym wibrowało całe miasto. A ja znajdowałem się w centrum najbardziej zdeprawowanej części San Francisco, patrząc na to, jak wysoko mogą się wznieść i jak nisko mogą upaść ludzie pochłonięci przez przepych.
Historie biznesowych szaleństw tamtych czasów są dobrze znane. Nie trzeba już było produkować pożądanych produktów, aby założyć doskonale prosperującą firmę. Wystarczyło mieć pomysł na coś związanego z siecią i ogłosić to światu, aby chętni inwestorzy chcieli, w drodze eksperymentu, przeznaczyć na to pieniądze. Sęk w tym, aby jak najszybciej zarobić jak najwięcej pieniędzy, ponieważ wszyscy rozumieli, przynajmniej podświadomie, że zdrowy rozsądek w końcu musi dojść do głosu.
Mieszkańcy Doliny bardzo wzięli sobie do serca maksymę: „praca do granic, zabawa bez granic”. Od dwudziesto-, trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięciolatków oczekiwano, że będą pracować na „nocki”. Boksy zamieniono w tymczasowe domy, zaniedbywano higienę osobistą. O dziwo, zrobienie „Czegoś z Niczego” wymagało sporo pracy. Gdy jednak nadchodziła pora rozprężenia, pojawiał się cały wachlarz opcji rozpusty. Najgorętsze firmy i ówczesne spółki mediowe wydawały się walczyć ze sobą o to, kto organizował najlepsze imprezy. Starsi gracze, próbujący dotrzymać im tempa, regularnie wynajmowali powierzchnie w halach koncertowych, a potem zamawiali tancerki, akrobatów, otwarte bary i Barenaked Ladies. Młodzi naukowcy pojawiali się, by zalać pod kurek Jacka z colą i wciągnąć kokę w toi toiach. W tamtych czasach sens miały jedynie chciwość i egoizm.
Choć czasy pomyślności zostały dobrze udokumentowane, następująca po nich epoka kryzysowa była zadziwiająco ignorowana. Zabawniej jest wspominać irracjonalny entuzjazm niż bajzel, jaki po nim pozostawiono.
Niech więc będzie wiadome, że wybuch fantazji bogacenia się na Internecie pozostawił San Francisco i Dolinę Krzemową w głębokiej depresji. Nieskończone imprezy dobiegły końca. Prostytutki przestały tłoczyć się na ulicach Tenderloin o szóstej nad ranem, oferując miłość przed pracą („No chodź, skarbie, to lepsze niż kawa!”). Zamiast Barenaked Ladies na targach branżowych można było czasem posłuchać zespołu grającego kawałki Neila Diamonda, dostać darmowy T-shirt i przełknąć swoją porcję wstydu.
Branża technologiczna nie miała pojęcia, co ze sobą począć. Tępi inwestorzy dostarczający kapitału wysokiego ryzyka, którzy zostali przejęci w czasach bańki, nie chcieli wyjść na jeszcze bardziej tępych, więc przestali finansować kolejne przedsięwzięcia. Wielkie pomysły przedsiębiorców zostały zastąpione najmniejszymi. Zupełnie jakby Dolina Krzemowa weszła w fazę masowego odwyku. Brzmi melodramatycznie, ale taka jest prawda. Populacja licząca miliony bystrych ludzi zaczęła wierzyć, że ma przed sobą misję wynalezienia przyszłości. I nagle… bum! Bezpieczna gra raptownie stała się czymś modnym.
Dowody tego niepokoju są widoczne w firmach i pomysłach z tego okresu. Google pojawiło się i zaczęło właściwie rozwijać około 2002 roku, ale wciąż było na uboczu. Między jego premierą a wprowadzeniem iPhone’a na rynek przez Apple w 2007 roku rozciąga się jałowa pustynia nudnych firm. Gorące nowości, które dopiero raczkowały – Facebook i Twitter – z pewnością nie przypominały swoich poprzedników: Hewletta-Packarda, Intela, Sun Microsystems, produkujących fizyczne towary i zatrudniających dziesiątki tysięcy ludzi. Z biegiem lat cel zmienił się z ponoszenia ogromnego ryzyka podczas tworzenia nowych branż i wielkich pomysłów w pogoń za łatwym zyskiem, dzięki rozrywce dostarczanej klientowi i wypuszczaniu prostych aplikacji czy reklam. „Najzdolniejsze umysły mojego pokolenia trudzą się nad tym, jak przekonać ludzi do klikania w reklamy” – powiedział mi Jeff Hammerbacher, jeden z pierwszych inżynierów pracujących w zespole Facebooka. „Kiepsko”. Dolina Krzemowa zaczynała mało pochlebnie przypominać pod tym względem Hollywood. W międzyczasie klienci, których obsługiwała, zajęli się sobą, pogrążając się w obsesji wirtualnego życia.
Jedną z pierwszych osób, które zasugerowały, że ten zastój w innowacjach może być sygnałem znacznie większego problemu, był Jonathan Huebner, fizyk z Naval Air Warfare Center Pentagonu w China Lake w stanie Kalifornia. Huebner jest handlarzem bronią w wersji z serialu Leave It to Beaver. Szczupły, łysiejący, w średnim wieku, lubi nosić odpinane bojówki khaki, brązową prążkowaną koszulę i brezentową kurtkę khaki. Projektuje systemy uzbrojenia od 1985 roku, mając wgląd w najnowszą i najlepszą technologię w zakresie materiałów, energii i oprogramowania. Po wybuchu szaleństwa dotcomów zirytował się nudną naturą domniemanych innowacji, jakie spłynęły na jego biurko. W 2005 roku Huebner napisał artykuł pod tytułem Możliwy trend spadkowy w zakresie światowych innowacji, który albo bezpośrednio wskazywał na wydarzenia w Dolinie Krzemowej, albo przynajmniej był ich ponurą zapowiedzią.
–
Przeczytałeś właśnie fragment pierwszego rozdziału książki pt. „Elon Musk. Biografia twórcy PayPal, Tesla, SpaceX”. Jego drugą część opublikujemy jutro.
Autor: Ashlee Vance
Tytuł: Elon Musk. Biografia twórcy PayPal, Tesla, SpaceX
Tłumaczenie: Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
Liczba stron: 448
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Zdjęcia wykorzystane w artykule: teslamotors.com | materiały prasowe Znak Horyzont