Największymi błędami były pycha i ego. Uparliśmy się, że wiemy więcej od użytkowników – Michał Gąsior (Qute)

Dodane:

Adam Łopusiewicz Adam Łopusiewicz

Udostępnij:

– Każdego dnia społeczność Qute udowadnia mi, że nie mam pojęcia o kreatywności. Na początku drażniło mnie to i nie umiałem poradzić sobie z tym, że ktoś używa mojego programu inaczej niż bym tego chciał. Ale zrozumiałem, że to nie moja aplikacja tylko społeczności – mówi Michał Gąsior, CEO Qute.

Na zdjęciu: Michał Gąsior, CEO Qute | fot. Monika MONKA Bagińska-Majewicz

Qute, polska aplikacja społecznościowa, w której użytkownicy pomagają sobie dokonywać wyborów na temat tego co kupić i w co się ubrać, miała dwie premiery. Pierwsza nastąpiła w 2015 roku, ale po kilku miesiącach przerwano prace nad projektem. Powód? Brak pieniędzy na rozwój. Michał Gąsior, CEO Qute, postanowił zarobić je w Dubaju, znaleźć inwestora i wrócić do rozwijania aplikacji. Niedawno miała drugą premierę.

O to, jak podejmuje się decyzję o zamknięciu startupu, ale też o to, jak wrócić do rozwijania swojego projektu zapytaliśmy Michała Gąsiora, pomysłodawcę i założyciela Qute.

Jak szybko skończyły się pieniądze przy rozwijaniu pierwszej wersji Qute?

Za szybko! Do czasu znalezienia inwestora w 2016 roku, całość przedsięwzięcia finansowaliśmy własnym sumptem: development, marketing, akwizycja użytkowników i koszty operacyjne. Bez budżetu z zewnątrz pieniądze wyparowują w moment.

Brak pieniędzy to był główny pomysł zamknięciu Twojego startupu. Jak podejmuje się taką decyzję?

Bardzo różnie, choć w naszym przypadku wynikało to ze zdrowego rozsądku. Zobaczyliśmy stan konta oraz to, gdzie jesteśmy z produktem, a byliśmy w ciemnym lesie i uznaliśmy, że musimy tę przygodę zakończyć albo przynajmniej zawiesić na czas nieokreślony. Ale było mi bardzo ciężko z tą decyzją. Jako pomysłodawca czułem, że wylewam dziecko z kąpielą. Dlatego kiedy tylko wróciłem do Polski z Bliskiego Wschodu, pierwsze co zrobiłem to uruchomiłem poszukiwania inwestora, aby wskrzesić Qute.

Czym była aplikacja Qute podczas pierwszej premiery?

Ideowo tym samym. Ale funkcjonalnie i pod kątem designu to przepaść. Aplikacje dzieliły zaledwie 2-3 lata, ale w trendach UX to lata świetlne.

Co od przerwy w 2014/15 roku zmieniło się w Qute?

Zmieniło się nasze podejście biznesowe i myślenie o Qute, jako o produkcie stworzonym dla użytkowników, a nie dla nas, twórców. Nauczyliśmy się słuchać rynku i konsumentów. Funkcjonalnie Qute jest też dziś o wiele bardziej społecznościowy, a będzie jeszcze bardziej, bo to jeden z kierunków dla nas najważniejszych i chcemy się na nim skoncentrować. Zamierzamy więc zatrzymać użytkownika jak najdłużej w aplikacji, dając mu możliwość wysyłania prywatnych wiadomości, czy kupowania.

Jak pozyskiwaliście wtedy użytkowników?

Organicznie, licząc każdą złotówkę. Prosiliśmy znajomych, wysyłaliśmy informacje prasowe trzymając mocno ściśnięte kciuki, że ktoś zechce o nas napisać. Mieliśmy też dostęp do stażystów z zagranicy. To dzięki nim Qute pojawił się w niemieckiej telewizji, czy choćby w najbardziej popularnym hiszpańskim serwisie modowym. Tamten Qute był o wiele bardziej kosmopolityczny. Dziś przeszło 95 proc. użytkowników jest z Polski. Celowo zresztą, więc pozostaje nam się tylko z tego faktu cieszyć.

Na pewno popełniliście wiele błędów podczas rozwijania startupu. Mógłby Pan wymienić największe z nich?

Największym błędem była pycha i ego. Uparliśmy się, że Qute ma być taki jak sobie wymyśliliśmy i nie słuchaliśmy użytkowników. Źle wybraliśmy też developera, co do którego okazało się w trakcie prac, że jest przeciwko niemu pozew zbiorowy byłych pracowników. Co 2-3 tygodnie zmieniali nam PMa i programistów, którzy musieli od nowa uczyć się kodu oraz idei aplikacji. Po drodze dowozili mniej niż się umawialiśmy, zrzucając to na barki poprzednich project managerów. Istna telenowela, która kosztowała nas ogromnie dużo pieniędzy i jeszcze więcej straconego czasu i nerwów. Wszystko to jednak było niezwykle potrzebne, bo learningi z tego falstartu pozwoliły nam uniknąć błędów przy relaunchu Qute w styczniu 2017.

Czego nauczyła Pana pierwsza próba rozwijania Qute?

Przede wszystkim pokory, ale także organizacji pracy, zarządzania zespołem, holistycznego myślenia o produkcie. No i słuchania użytkowników. Praca nad takim startupem jak Qute leczy z ego. Byłem przekonany, że użytkownicy będą używać aplikacji w konkretny sposób i w konkretnym celu. Bardzo się myliłem. Każdego dnia społeczność Qute udowadnia mi, że nie mam pojęcia o kreatywności. Na początku drażniło mnie to i nie umiałem sobie poradzić z tym, że ktoś używa mojej aplikacji inaczej niż ja bym tego chciał. Ale zrozumiałem potem, że to nie jest moja aplikacja. To jest aplikacja społeczności, która jej używa.

Jak przygotowywał się Pan do drugiej premiery?

Nie pozwoliliśmy sobie na falstart. Zarówno pod kątem funkcjonalnym, jak i marketingu byliśmy gotowi na launch. Celowo opóźnialiśmy pojawienie się aplikacji w sklepach o kilka miesięcy, chociaż mieliśmy już gotowy produkt. Z jednej strony czekaliśmy na dobry moment i nie chcieliśmy kopać się reklamowo o uwagę konsumenta podczas Święta Bożego Narodzenia, czy Sylwestra. Z drugiej strony, ciągle wprowadzaliśmy mikropoprawki funkcjonalne i UX, aby użytkownik nie wszedł do Qute tylko raz. Wiedzieliśmy, że kolejnej szansy nie dostaniemy.

Głównym powodem zamknięcia startupu były pieniądze. Jak teraz zabezpieczył Pan finansowo swoje działania?

Inwestorem zewnętrznym. Ale jak wiadomo w tym biznesie nie ma żadnych gwarancji i jutro możemy zdobyć 10 milionów kapitału z rynku albo ogłosić upadłość. W dużym skrócie oczywiście. Niemniej pieniądze szybko się kończą, zwłaszcza jeśli się ich nie zarabia, a Qute nie zaczęliśmy jeszcze monetyzować. Teraz powoli zbliżamy się do tego, bo uznaliśmy, że udało się zbudować społeczność na tyle dużą i aktywną, że możemy myśleć o monetyzacji.

Jak na pierwszą porażkę reagowali inwestorzy, z którymi Pan rozmawiał?

Entuzjastycznie. Amerykański fetysz porażek dotarł chyba w końcu i do nas, bo kiedy rozmawialiśmy z inwestorami to najbardziej interesowały ich nasze wcześniejsze niepowodzenia oraz lekcje, jakie z nich wyciągnęliśmy. Prywatnie uważam, że porażki są pożądane, podobnie jak konkurencja na rynku. Bez jednego i drugiego biznes musi w końcu poddać się stagnacji i pysze, a to wstrzymuje rozwój i na końcu zawsze działa ze szkodą na użytkownika. Nie mówię o przegrywaniu wojen, bo potem nie ma co zbierać często. Ale bitwy powinno się czasami przegrywać. A i produkt po przejściach, ze śladami wojaczki jest ciekawszy. Pasmo sukcesów to nuda. Zresztą gdyby było inaczej to nie rozmawialibyśmy dziś ze sobą.

Jakie ma Pan pomysł na rozwój Qute?

Chcemy nadal budować i powiększać społeczność. Po cichu liczymy, że do końca roku uda nam się przekroczyć barierę ćwierć miliona użytkowników. Równocześnie chcemy zacząć monetyzować aplikację i jest na to wiele pomysłów od afiliacji z innymi sklepami oraz markami odzieżowymi, po utworzenie marketplace wewnątrz aplikacji.

Co może stanąć na przeszkodzie w osiągnięciu tych celów?

Teoretycznie? Wszystko. Giganci branżowi. Nowa i młoda konkurencja. Rynek konsumencki, a nawet zawirowania polityczne w kraju, które przełożą się też na rynek inwestycyjny. Tyle, że takie zagrożenia istniały zawsze i dla wszystkich. Niczym się pod tym względem nie różnimy. Każdy walczy dziś o to samo, o uwagę użytkownika. O czas jaki każdego dnia spędza z naszym produktem. W Qute jest to nieco ponad 11 minut dziennie – to poziom Instagrama i Snapchata. Jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej.