Większość founderów przygotowuje swoje prezentacje w oparciu o te same poradniki, książki, tutoriale. Jest duże prawdopodobieństwo, że wiele wystąpień czy prezentacji będzie do siebie podobnych.
To jest trochę tak, jak z różnymi innymi dziedzinami, że narzędzia są bardzo podobne. Ktoś ma nożyczki, a wytnie coś pięknego. Ktoś inny ma te nożyczki i po prostu… coś potnie. Czyli narzędzie się zgadza, ale wynik końcowy się nie zgadza. To, że się posługujemy jakimiś nie tyle utartymi, co sprawdzonymi rzeczami, to nic złego. Większość z nas, jak występuje, musi opierać się na jakiejś bazie czy też działać zgodnie ze stworzonym schematem. Natomiast ważne jest inne pytanie: dlaczego komuś z tego tłumu udaje się wyróżnić? I to jest pytanie, które chyba zostaje bez odpowiedzi, dlatego że, jak to się mówi, ktoś ma to coś.
Nikt się nie rodzi wielkim mówcą. To już taka maksyma, że wszyscy wielcy mówcy byli kiedyś kiepskimi mówcami. Na pewno warto zastanowić się, co jest w nas oryginalne. Czym jest to, co nas wyróżnia, ponieważ każdy z nas jest inny. Tutaj liczy się indywidualność, bo można poruszać się dokładnie na tych samych zasadach, ale zawsze trzeba pamiętać o tym, żeby nie zgubić siebie. Żeby to nie była sztampa, bo grozi to tym, że zginiemy w przestrzeni medialnej czy internetowej bądź też na spotkaniach.
Są dwa główne grzechy mówców: nuda i taka-samość, czyli dobrze albo źle wypada się na czyimś tle, natomiast dobrze albo źle wypada się też na własnym tle. Jeżeli ktoś ma jakiś pomysł, czy to na wykorzystanie gadżetu, czy na sposób mówienia, czy na ubiór, to jak najbardziej jest na plus. Byleby oczywiście nie przesadzić. Naszym celem nie może być tylko wyróżnienie się. Potrzebne jest jeszcze to podłoże merytoryczne. Najlepsza porada, jaka mi przychodzi do głowy, to: mów, prezentuj do bliźniego swego, tak jakbyś chciał słyszeć siebie samego.
A może nie warto wyróżniać się na siłę? Może siła naszego przekazu powinna tkwić w prezentacji, a nie w tym, kto ją przedstawia?
Merytorycznie czy ofertowo należy być przygotowanym perfekcyjnie, bo to się zawsze opłaca. To jest oczywiste. Niestety, żyjemy w takich czasach, gdzie prawdziwa wielkość jest schowana gdzieś w tych wszystkich szarościach. Wokół nas jest za dużo informacji. Najmądrzejsi ludzie często się nie przebijają z powodu tego, że nie potrafią się wyróżnić. Oczywiście, boleję nad tym, bo też uważam, że podstawą jest merytoryka. Ale niestety. Żyjemy w takich czasach, czy się komuś to podoba, czy nie, że najpierw ludzie widzą, bądź słyszą, a na końcu dopiero niektórzy rozumieją, co się do nich mówi.
Nie dzieje się tak dlatego, że są niemądrzy albo mądrzy inaczej. Taka jest gradacja percepcji w klasycznym wystąpieniu, prezentacji, czy nagraniu na TikTok czy Instagram. To dokładnie taka kolejność, że najpierw ludzie widzą, później słyszą, a na końcu rozumieją. Przychylam się do opinii adwokata diabła, ale znam takie przypadki, że ktoś mówi: „mam tak świetną rzecz, świetny produkt, świetne rozwiązanie, że to się samo obroni”. I pewnie raz na jakiś tam czas takie podejście się sprawdzi. Ale może też się okazać, że właśnie ktoś ma coś podobnego i lepiej o tym opowiada. Skuteczniej przebija się przez tę masę informacji. Informatycy mają takie powiedzenie, że jest za dużo bitów w jednostce czasu. Czyli nasz mózg nagrywa na ten twardy dysk, a później pamięć robocza tak średnio to odtwarza. I to jest ten problem, żeby być zauważonym.
Mamy gotową prezentację, nad którą siedzieliśmy kilkanaście dni. W głowie mamy tekst przemówienia. Wiemy, do kogo będziemy mówić. A jednak – rzadko kiedy wszystko idzie jak po maśle. Gdzie najłatwiej popełnić błąd w takim krótkim, kilkuminutowym wystąpieniu?
Pierwsza pułapka to jest początek. Pierwszego wrażenia nie da się zrobić po raz drugi. Odczuwamy ciśnienie wewnętrzne, żeby dobrze się zaprezentować. I często właśnie ta emocja, czy nerwy, czy stres, powodują, że początki są takie niemrawe. Albo nam się coś pomyli, albo nie uruchomi się rzutnik, albo kamera nie będzie chciała zadziałać. Coś nas wybije z rytmu.
Właśnie dlatego na początek należy zwrócić szczególną uwagę. Występuje prawie już 28 lat i tylko raz pozwoliłem sobie nie przygotować się w ten sposób i do tej pory żałuję. Przygotowuję około 8-12 zdań, prawie że na pamięć, ale jednak nie na pamięć. Jeśli uleci nam jedno słowo, to wtedy pamięciowo leżymy. Układam to sobie tak, że powiem dzień dobry, opowiem anegdotę, przytoczę może jakiś cytat albo odniosę się do czegoś aktualnego. Wiem dokładnie, co powiem w tych pierwszych kilku, kilkunastu zdaniach.
I to załatwia mi dwie sprawy. Po pierwsze, nawet o jedną trzecią redukuje stres. Po drugie, minimalizuje ryzyko pomyłki. A pomyłka na początku to katastrofa. Później już nam się wydaje, że wszystko jest źle i nerwy rosną. Po trzecie, chroni nas przed dźwiękami nieartykułowanymi. Gdy już się wejdzie w wystąpienie, w prezentację, w to, co jest przygotowane, to już jest OK.
Drugi niebezpieczny moment następuje wtedy, gdy poczujemy się za dobrze. Świetnie nam idzie i mówię sobie: „a to może odejdę trochę od tego planu”. Ja w ogóle uważam, że improwizacja jest bardzo ciekawa, ale improwizacja musi być przygotowana. I wtedy może się okazać, że to się jakoś tam rozjeżdża.
Trzeci niebezpieczny moment jest taki, że to, co jest najważniejsze, nie jest wypunktowane, nie jest wybite, nie jest zaznaczone, tylko że jest tak samo opowiedziane, jak cała reszta. I wtedy ludziom to się zlewa. Pamiętajmy o tym, że nasze wystąpienie musi mieć cel operacyjny. Nie informacyjny.
Cel informacyjny będzie spełniony tak czy siak. Powiemy, co wiemy. Chyba, że ktoś nie wie, co mówi. Chodzi o to, żeby mieć poczucie, że występuje się po coś. Mają kupić, nie kupić, coś zrobić, nie zrobić, zainwestować, nie zainwestować, dołączyć się do mnie, wszystko jedno. Ale jeśli mamy cel operacyjny, to wtedy inaczej się prezentuje.
To, co najważniejsze, musi być też specjalnie wybite. Na przykładem tempem głosu, jakimś innym obrazkiem, zwróceniem uwagi, figurą retoryczną. To są takie trzy najbardziej newralgiczne punkty, jeżeli chodzi o wystąpienie.
Warto uczyć się prezentacji na pamięć?
Nie warto. Odradzam. Pamięć jest zawodna. Na pamięć mogą uczyć się aktorzy, którzy mają próby dwa miesiące w teatrze, mają reżysera z boku, mają powtarzalność prób. Tego nie ma u nas. Jak występujemy, to występujemy raz.
Który moment naszej prezentacji jest kluczowy dla jej powodzenia?
Nie ma dwóch takich samych prezentacji. Dlatego czasami mówimy w żargonie, że należy zaaresztować uwagę słuchacza. Jeżeli na początku nie będzie takiego momentu, że zaaresztujemy tę uwagę słuchacza, no to później już można w zasadzie robić, co się chce.
I oczywiście ten ostatni efekt jest też bardzo ważny. Tu zresztą działają dwa efekty psychologiczne, pierwszeństwa i świeżości. Gdyby ktoś chciał sobie to skondensować, to powinno być mniej więcej coś takiego, że powiem o czym powiem, później o tym mówię, a na końcu mówię co powiedziałem. Czyli powtarzam, oczywiście nie tymi samymi słowami. Końcówka jest bardzo ważna, ponieważ ludzie bardzo mocno pamiętają finałowe fragmenty. Minuta, 90 sekund, może dwie minuty – to jest coś, co ma zapaść w pamięć. Wtedy mamy taką klamrę, że ludzie mówią: „no tak, tak, zaczęło się to, to, to, później tam był jakiś ten, to sobie zetnę może, ale powiedział, czy powiedziała na końcu to, to i to. Aha, to warto się tym zainteresować.”
Czy jest jakiś uniwersalny sposób na upraszczanie trudnych zwrotów – naukowego żargonu, technicznych definicji, branżowego slangu? Co możemy zrobić, aby nasz przekaz był uniwersalny i zrozumiały dla wszystkich?
To jest kłopot wielu branż, ale rzeczywiście dotyka to naukowców, inżynierów czy informatyków. Po pierwsze trzeba sobie zdać sprawę z tego, do kogo mówimy. Podstawową przeszkodą jest to, że ktoś mówi: „no ja nie mogę tak powiedzieć, ponieważ nie będzie to fachowe, nie wiem, co powiedzą koleżanki czy koledzy z branży, że to jest za proste”. I tak dalej. Ale uwaga. Jest takie magiczne słowo, które naprawdę działa i bardzo zachęcam wszystkich do jego stosowania.
To słowo brzmi: czyli.
Ono może działać w dwóch kierunkach. Jest taki zwrot: bankowe spready. Dopóki nie zaczęły się te wszystkie ruchy na frankach i spekulacjach i tak dalej, to ludzie myśleli, że spread to jest coś z Disneya. „Pluto, Spread i Mickey idą razem na spacer”. Natomiast, jeżeli ktoś powiedział: „spread, czyli różnica kursowa”, czyli mamy jedno i drugie, bądź w drugą stronę. „Różnica na kursie, czyli spread”.
I to nam załatwia bardzo dużo rzeczy.
Po pierwsze, ludzie rozumieją, co mówimy. Po drugie, zaspokojeni są ci fachowcy i ci niefachowcy. A po trzecie, jest pewien rodzaj edukacji naszych widzów, odbiorców, potencjalnych klientów na przyszłość. Jeżeli powiemy: „grafen to coś tam, coś tam, czyli…” to ktoś mówi: „no jasne, że wiedziałem”. Nie wiedział, ale ludzie nie lubią się przyznawać, że nie wiedzą. W związku z tym, jak damy im na tacy jedno i drugie i powtórzymy to na przykład kilka razy w ciągu prezentacji, bądź w ciągu kilku spotkań, to mamy to załatwione.
Wbrew pozorom to nie jest takie łatwe. Często spotykam się i pracuję z młodymi naukowcami, szczególnie przy projektach dla Fundacji Nauki Polskiej. Gdy zwracam im uwagę na żargon, to oni się uśmiechają, mówią no tak, ale… Odpowiadam im wtedy, że jeżeli mamy to mówić do na przykład inwestorów, to inwestor nie musi wiedzieć, że komórka macierzysta w mitochondrii coś tam i tak dalej.
Natomiast jeśli użyjemy słowa „czyli jeżeli zastosujemy to i to, to jest coś tam” – to wtedy dotrzemy do odbiorcy. „Czyli możemy”, bo to drugi sposób, poza tym „czyli, bo to”. „Czyli” to jest techniczny sposób, to słowo „czyli”.
A drugi sposób to jest właśnie przełożenie tego na jakiś przykład, metaforę czy porównanie. To też daje dobre wyniki.
Jedna rzecz, której nigdy, ale nigdy, nie powinniśmy robić podczas publicznego wystąpienia to…?
Jest parę takich rzeczy. Ja na przykład staram się podczas prezentacji nie zadawać pytań do widowni znienacka, czyli taki trochę jak jest w szkole: „a co sądzisz?” Ludzie nie lubią być wywoływani do tablicy. Z innych rzeczy, które są źle odbierane czy źle oceniane, to jest niepatrzenie ludziom w oczy.
Internet daje tą szansę, że powinna być tak zwana puenta na kamery, czyli jak coś jest bardzo ważnego, to podnosimy wzrok na kamerę, w którym miejscu jest kamera i to nam załatwia bardzo wiele spraw. Wszyscy w tym czasie patrzą nam w oczy.
Jeśli nie ma kontaktu wzrokowego, to bardzo wiele osób uważa, że prezentacja była nieudana. Ale pamiętajmy: są różni ludzie w sensie odbiorców. I prosty podział wbrew pozorom nie jest taki prosty, aczkolwiek łatwo go wytłumaczyć. Na widowni siedzą wzrokowcy, słuchowcy i czuciowcy. Jeżeli mamy wypowiedzieć proste zdanie, na przykład „widzę, że się nie rozumiemy, to jest dla wzrokowców. Ale to samo zdanie dla słuchowców brzmiałoby „słyszę, że się nie rozumiemy”. A dla czuciowców? „Wyczuwam, że się nie rozumiemy.”
To jest to samo zdanie, ale dla trzech innych grup odbiorców. Warto więc się zastanowić, jak mówić do różnych ludzi. Z zaznaczeniem jednak, że większość ludzi na świecie na pierwszym miejscu ma kanał wzrokowy. To, że robimy coś źle, widać po odbiorcach, którzy zajmują się telefonami komórkowymi podczas naszej prelekcji. Zauważyłem, że współcześnie bardzo wielu odbiorców nie lubi takiego wyzwania, żeby się strasznie nad czymś koncentrować. Jeśli coś jest zbyt skomplikowane, to ludzie najczęściej się wyłączają.
Jest jeszcze coś, co bardzo mocno wpływa na odbiór naszego wystąpienia: w tym, co prezentujemy, ludzie muszą zobaczyć siebie. Musimy więc mieć świadomość, jak nasz występ wygląda z tej drugiej strony.
Jest Pan znany ze swojego naturalnego luzu, subtelnego poczucia humoru, lekkości wypowiedzi. Czy taki ton – nierzadko zahaczający o wątki humorystyczne, żartobliwe – jest odpowiedni dla biznesowego wystąpienia? Można sobie pozwolić na dowcip?
Z tym trzeba ostrożnie. Na pewno nikt nie lubi sztywnych wystąpień. Mimo to odradzam urozmaicanie prezentacji tak zwanymi dowcipami słownymi, czyli kawałami. W Polsce jest duże ryzyko, że ktoś odbierze nasz dowcip personalnie. Nawet jeżeli to nie jest personalnie, to odbierze personalnie.
Przykład? Proszę bardzo.
Ktoś mówi: „idą dwie brunetki ulicą i coś tam robią”. Jeśli przed ekranem komputera siedzą brunetki, to powiedzą: „o, czepia się brunetek”. A jeżeli ktoś powie „Iza ze swoją koleżanką Beatą, obie brunetki, poszły gdzieś tam i coś zrobiły”, to wszyscy przytakną i się uśmiechną. Nawet te brunetki, co są słuchaczkami, powiedzą: „to jakaś Iza z jakąś Beatą”.
To jest ta różnica.
Natomiast jeżeli chodzi o prowadzenie luzu, to oczywiście, że każdy z nas lubi słuchać czegoś, co się nam podoba. Sam też się uczyłem i zapamiętywałem to, co było dla mnie fajne. Zakładałem wtedy, że gdy sam zastosuję coś takiego, to innym też się spodoba. I też będzie dla nich fajne.
Jeżeli miałbym porównać dodawanie humoru do, powiedzmy, pieczenia ciasta, to na początku trzeba to ciasto upiec, a dopiero później dodawać jakieś kremy, marmoladę, różyczkę z lukru. Tak zwanych luźnych rzeczy nie przygotowujemy w trakcie prac nad prezentacją. Dodajemy je dopiero po upieczeniu ciasta. To jest bardzo ważne. Ja się też na tym kilka razy przejechałem, że jak zaczyna się w trakcie już wymyślać jakieś właśnie rzeczy, to się nigdy nie kończy tej prezentacji, bo to jest never-ending story. A jak mam gotowy produkt, to wtedy zastanawiam się, czy go posmarować masłem orzechowym czy miodem, czy musztardą, czy majonezem. Inaczej się na to patrzy. To jest warunek, żeby mieć już coś, co chcę powiedzieć. Merytorycznie wszystko jest przygotowane i technicznie. I teraz zastanawiam się na przykład, jak rozpocząć właśnie jakimś cytatem czy powiedzeniem, jak zakończyć jakimś apelem.
Taki luz nie działa na jedną grupę słuchaczy. Takich, którzy mają tak zwany ustawiony autorytet na dane, którzy lubią dane i wtedy wszystko, co inne się robi, to raczej ich nie obchodzi. Oni chcą zobaczyć tabelki, wykresy. Do takiego grona należy mniej więcej co czwarty odbiorca. Pozostali chcieliby mieć troszeczkę właśnie jakichś takich rozbiegówek.
Tyle że z takimi umiejętnościami nikt się nie rodzi. Jak ja się tego uczyłem? Gdy byłem gdzieś zapraszany na jakiś wykład czy do telewizji, to zapamiętywałem jakiś cytat. Szukałem ciekawej wypowiedzi na jakiś temat. I uczyłem się jej na pamięć. Tyle że zdarzało się i tak, że w danej rozmowie nie było jak wpleść tego cytatu. Raz się udawało, raz się nie udawało. Ale to wszystko, czego mi się nie dało wpleść, to zostawało gdzieś tam w pamięci. I w pewnym momencie, w pewnej takiej sytuacji, której nikt nie wie dlaczego, otwiera się klapka i wyskakuje ten właśnie cytat, powiedzenie, coś co pasuje w danym momencie. I mnie często pytają znajomi i znajome: „jak ty to robisz, że znasz tyle cytatów?”. Odpowiadam: no bo ja tak się uczyłem.
Ludzie lubią też odnośniki, czyli: „jak pamiętacie”, „wczoraj coś tam się wydarzyło” albo „przede mną ktoś powiedział coś tam”. Odnośniki sprawiają, że coś staje się takie osobiste.
Czy nad naszym wystąpieniem powinniśmy pracować sami – czy też zaprosić najbliższych pracowników do współpracy?
Formę nakładamy na gotową treść. Nie ma jednej porady. Dlatego, że to trochę zależy od naszej osobowości. Jeżeli mam autorytet ustawiony na ja, czyli ja wiem najlepiej, no to lepiej jest zrobić samemu oczywiście i później ewentualnie zapytać, ale ponieważ ja wiem najlepiej, no to tamte pytania kierowane do kogoś innego też już mnie nie interesują.
Jeśli mój autorytet jest ustawiony na innych, czyli ufam w to, co mówią inni – na przykład to, co podają w swoich badaniach amerykańscy naukowcy – to wtedy będę ufał podpowiedziom.
Ale nie ma jednej porady. Nie opowiadałbym się za jedną metodą. Natomiast jeżeli to jest praca w startupie, jesteśmy w zespole, to warto byłoby zebrać przynajmniej te informacje od wszystkich. Możemy też podzielić sobie pracę: ty zajmujesz się logistyką, ty zajmujesz się danymi, a ty na przykład zajmujesz się zastosowaniem. Ale nie podjąłbym się wskazania, że tylko tak jest dobrze, bo moim zdaniem byłbym niewiarygodny. Nie ma tak, że tylko tak jest dobrze. Tutaj wszystko jest dobre, co prowadzi do celu.
Są tacy szefowie, co mówią: „dobra, to macie tu dane, to, to i to, przygotujcie mi prezentację”. I dopiero na bazie gotowej prezentacji osoba przygotowuje się do tego wystąpienia. Jeżeli ludzie się dobrze znają, no to wtedy na przykład mówię: „dobrze, Przemek świetnie coś tam robi, to damy Przemkowi, a tutaj proszę cię, Agata, żebyś przygotowała to i to.” To tak działa.
Najczęściej, jeżeli miałbym wartościować, to najsłabiej wypadają takie prezentacje, gdzie ktoś przygotowuje wszystko, a my mamy z tym tylko kontakt na godzinę przed wystąpieniem. I prezentujemy w taki sposób, jakby się nam tego nie chciało. Czyli tak jakby zrzucamy pracę na innych, bo nam się nie chce, bo nie lubimy tego. A później szybko próbujemy przyswoić, jak to prezentować. Chociaż też znam takich, którzy sobie też z tym radzą. To tak zwana technika – której ja nie cierpię – „slajdzie, prowadź!”. Czyli jadę dokładnie wszystko, co jest na slajdzie. Jak mam więcej luzu, to swoimi słowami, ale przeważnie tam coś odczytuję z ekranu. To jest taka prezentacja ratunkowa trochę.
Swoje wystąpienie lepiej ćwiczyć przed lustrem czy przed ludźmi?
Lepiej przed ludźmi. Sto razy lepiej przed ludźmi. Jeżeli ktoś nie lubi występować z jakiegoś powodu, to już też jakiś sygnał dla nas. Lustro zostawiłbym jednak w spokoju. W zamian wykorzystałbym smartfona, tablet czy laptop, aby nagrać się. Jeśli wydaje się nam, że nasza prezentacja trwa za długo, aby ją nagrywać i oglądać, to zarejestrujmy przynajmniej początek i koniec.
To dużo daje. Do tej pory stosuję czasami taką metodę, że nagrywam sobie na dyktafon w telefonie początek prezentacji. Dzięki temu słychać, czy to, co mówię, układa się na przykład, czy to ma sens, bo papier to jest coś innego, a coś innego jest mówienie. To, co się zapisze, czasami, zresztą tutaj pan redaktor doskonale wie, bo spisuje pan na przykład rozmowy i nawet jeśli w rozmowie coś tam sobie powiemy, to po spisaniu takiego dialogu nie brzmi on najlepiej.
I to działa w drugą stronę. Jeżeli coś zapiszemy, mówimy: „o, fajne!”. Warto się zastanowić, jak to będzie brzmieć. Warto się nagrać, na początek wystarczy sam głos. Przekonajmy się, jak odbierają nas ludzie i na próbę wystąpmy przed nimi, a nie przed lustrem.
Założyciel startupu idzie na rozmowę, od której może zależeć przyszłość jego firmy. Jak w takiej sytuacji najskuteczniej uspokoić oddech i opanować stres?
Są dwie ścieżki, które wcale się nie wykluczają. Pierwsza ścieżka to jest takie nastawienie, żeby nie iść walczyć. Bo jak się idzie walczyć, to właśnie wtedy mamy poczucie, że jest to najważniejsza prezentacja w życiu, że od tego zależy los firmy. I to przeważnie jest większy stres. Druga ścieżka to: idę załatwić sprawę. Wtedy jest inne nastawienie. To jest ta psychologia w działaniu, która, jak zauważam, u nas Polaków jeszcze rzadko występuje. To nastawienie bardziej anglosaskie, że wyobrażam sobie, że występuję i odnoszę sukces.
Jeśli więc nie czujemy takiej metody, to być może warto zastosować półśrodek. Nie wyobrażam sobie, że osiągnę sukces, ale też nie myślę sobie: „rany boskie, co to będzie, ciężko będzie!” Raczej tak pośrodku: „idę załatwić sprawę, jestem przygotowana, przygotowany, mamy świetny produkt, pokażę im jak to świetnie funkcjonuje i będą frajerami, jeśli tego nie wezmą”.
Tu chodzi o pozytywne albo przynajmniej neutralne nastawienie. Jak się idzie walczyć, to można wygrać albo przegrać, ale jak się idzie załatwić sprawę, to można załatwić ją w jakimś stopniu. To tyle w kwestii nastawienia psychologicznego.
Natomiast technicznie to warto rozgrzać się dykcyjnie, czyli poszukać w internecie łamańców językowych i wszelakich ćwiczeń na gimnastykę języka. Chodzi o takie pięć minut rozgrzewki. W mówieniu strasznie przeszkadza stres, który łączy się z oddychaniem.
Mam taką metodę – którą zaczerpnąłem od Konstantina Stanisławskiego – że ćwiczę oddychanie napinając wszystkie mięśnie ciała, na przykład wypychając dłonie do przodu przy jednoczesnym nabraniu powietrza. Można też stanąć na palcach i wyciągnąć ręce w górę, nabierając jednocześnie powietrza w płucach. Następnie stoję na palcach, trzymam napięte w górze ręce i liczę sobie w myślach do siedmiu sekund. Po czym gwałtownie wypuszczam powietrze i równie gwałtownie rozluźniam mięśnie.
Powtarzam cały cykl pięć, sześć razy: napięcie, oddech, rozluźnienie, wypuszczenie powietrza, napięcie, oddech, rozluźnienie, wypuszczenie powietrza. Niektórzy mówią, że o tym mechanizmie uczą na lekcjach fizyki w szóstej klasie: że napięcie likwiduje napięcie. Jeśli więc nie chcemy dać się szczękościskowi, bólowi karku, napiętym mięśniom – bo w mówieniu bierze udział przecież całe ciało – to trzeba to całe ciało rozluźnić.
A jeżeli chodzi o mówienie, to poza powyższą rozgrzewką jest jeszcze jedno ćwiczenie. Wszyscy je znamy, każdy z nas je robił, tylko jak jesteśmy dorośli, to o nim zapominamy. A mianowicie tak zwany konik, czyli wyparsknięcie powietrza. Wszyscy z nas robili to jako dzieci. Tyle że później stajemy się naukowcami, dyrektorami, szefami startupu i o koniku zapominamy. Wszyscy reporterzy, którzy pracują w różnych mediach na żywo, wiedzą, że jak mają słuchawkę w ucho, zaraz wchodzisz, zaraz wchodzisz, a już zaczyna być nerwowo albo zimno, bo też tak może być, to wystarczy wyłączyć mikrofon i wyparsknąć 3, 4, 5 razy powietrze w ten sposób, czyli zrobić tego konika i wszystkie mięśnie w jamie ustnej stają się rozluźnione. To bardzo ważne ćwiczenie.
Jedyny warunek jest taki, żeby nie robić go przed ludźmi.
Jakich mówców poleciłby Pan jako inspirację dla polskich founderów? Kogo warto śledzić w social mediach, jakie prezentacje warto obejrzeć?
Ja uczyłem się, oglądając wystąpienia na TEDxie. To już nie jest takie nowe, ale cały czas coś tam się świeżego pojawia. Szczególnie takie wystąpienia, gdzie występują ludzie z bardzo specjalistycznych branż, czyli ktoś od mózgu, ktoś od jakichś mikrobów, czyli postacie, które z tą swoją niszową wiedzą muszą przebić się do masowej widowni.
Starałem się też zgłębić fenomen Jobsa. Może trochę na fali mody, a może dlatego, że dawno temu przeczytałem książkę o Jobsie. Byłem ciekawy, jak ta metoda funkcjonuje. Z książki dowiedziałem się, że on bardzo dużo ćwiczył. Zamykał się sam w pokoju i tam, może nie przed lustrem, ale jednak, opowiadał w samotności o Macu. Pierwsze wystąpienia Jobsa były słabe. On się wcale nie przebijał. Natomiast później znalazł taką swoją metodę i to właśnie starałem się podpatrzeć. To taka informacja dla wszystkich nas czytających, że dobre pomysły po prostu się zapożycza, a genialne pomysły trzeba ukraść.
Mówię o wystąpieniach, żeby było jasne.
I Jobs oczywiście miał specyficzną sytuację, ponieważ on już miał swoich wyznawców na widowni i w zasadzie co by nie zrobił, to było dobrze, chociaż na początku tak dobrze nie było.
Na czym polegała metoda Jobsa? Po swojemu nazywam ją a’la porucznik Colombo. Jobs najważniejsze zostawiał na koniec.
Być może trochę wynika to z mojego pierwszego wykształcenia, ale staram się oglądać po raz kolejny filmy. Zwłaszcza takie filmy, w których ludzie przemawiają. Na przykład Al Pacino w „Zapachu kobiety”. Tam jest bardzo piękne wystąpienie. Jack Nicholson w „Ludziach honoru”. Jest wiele filmów, gdzie dochodzi do sceny, w której bohater zabiera głos i jest to moment przełomowy dla filmu. Warto to zobaczyć, warto podpatrzeć zachowanie aktorów.
Jest kilka takich rzeczy, które mną wstrząsnęły. Ale ja jestem dziadersem, trzeba wziąć poprawkę na to. Jednym z takich przykładów jest Zbigniew Zapasiewicz, który w „Mistrzu i Małgorzacie” zagrał Poncjusza Piłata. Tam ma taki monolog, w którym ogłasza, że nie ułaskawi Jezusa.
Ale uwaga: to jest gra. Wystąpienia sceniczne to mimo wszystko coś innego niż takie nasze wystąpienia. Chociaż to też jest scena, bo jak popatrzymy na TEDx na przykład, to te prezentacje również są ewidentnie odgrywane w jakiś sposób.
Bardzo dużo nauczyłem się, oglądając wystąpienia prezydentów Stanów Zjednoczonych. Różne, najlepiej inauguracje. To łatwo dostępne materiały, które warto analizować pod kątem mowy ciała, rozplanowania czasu wypowiedzi. Polecam też analizować tekst takich prezydenckich wystąpień, bo wtedy można dostrzec różne techniki wywierania wpływu.
Dajmy też sobie margines na taką pracę. Coś, czego się nauczyłem na samym początku, gdy byłem trenerem, to fakt, że ludzie, którzy występują publicznie, z jednej strony mają zalety, a z drugiej strony strefy rozwoju. I każdy z nas ma strefę rozwoju.
Czym jest strefa rozwoju? To nie jest moja wada. To coś, nad czym pracuję. Czyli jest coś, co robię dobrze w takich wystąpieniach. Plus, jest jeszcze jakaś tam strefa, duża, mała, średnia, bardzo duża, bardzo mała i to jest moja strefa rozwoju i nad tym pracuję.
Pamiętajmy, aby takie zmiany powodowane inspiracjami wprowadzać step by step. Nie da się zrobić tak, że dziś coś podpatrzę, a jutro wprowadzę jeden do jednego. Przede wszystkim dlatego, że każdy z nas jest inny. Ale zdecydowanie warto oglądać, przeglądać, patrzeć na różne style. Swój styl ma na przykład profesor Jerzy Bralczyk. No ale to jest profesor Bralczyk. Bardzo ciekawe wystąpienia ma mój serdeczny przyjaciel Michała Rusinek.
Polecam też noblowskie, świetne wystąpienie Olgi Tokarczuk.
Mirosław Oczkoś
Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Właściciel firmy doradczo-szkoleniowej „OCZKOŚ PERFECT IMAGE”. Aktor, reżyser filmowy i telewizyjny. Doradca i mentor wizerunkowy ludzi biznesu, polityki, show biznesu. Specjalista w zakresie autoprezentacji, mowy ciała, budowy wizerunku, technik manipulacyjnych, elementów retorycznych oraz pracy głosem. Trener/konsultant min. polityków, menedżerów (ponad 25 lat doświadczeń). Specjalista w budowaniu wizerunku firm i osób indywidualnych (ponad 17 lat doświadczeń). Mówca motywacyjny.
Specjalizuje się w szkoleniach z zakresu komunikacji grupowej, tworzenia kultury organizacyjnej, budowania i zarządzania skutecznymi zespołami w firmie, wykorzystując swoje wieloletnie doświadczenie z zakresu zarządzania oraz wiedzę z zakresu psychologii. Konsultant marketingu politycznego.
Autor książek „Abecadło mówienia”, „Sztuka Poprawnej Wymowy czyli o Bełkotaniu i Faflunieniu ” „ Paszczodźwięki. Mały poradnik dla wielkich mówców”, Sztuka Mówienia bez Bełkotania i Faflunienia”.