Tworzycie rozwiązania, które mają realny wpływ na efektywność energetyczną i ograniczenie śladu węglowego. To jest definicja bardzo techniczna. Łukaszu, jak wytłumaczyłbyś komuś spoza branży, na czym dokładnie polega Wasza technologia i dlaczego jest ona kluczowa dla transformacji energetycznej w rolnictwie?
Nasza technologia wpływa pozytywnie na środowisko na kilku poziomach.
Po pierwsze, stosujemy autonomiczne, elektryczne podwozie jeżdżące. Tego naszego robota nazywamy Izydor. To w pełni autonomiczny pojazd elektryczny, który nie emituje zanieczyszczeń i ładuje się z energii, najlepiej czystej – w naszym przypadku z paneli fotowoltaicznych. W ten sposób zastępujemy tradycyjny traktor napędzany silnikiem diesla, który spala olej napędowy. My stosujemy napęd elektryczny.
Po drugie, pozytywnie wpływamy na środowisko poprzez redukcję ilości pestycydów, używanych do zwalczania szkodników na plantacjach krzewów owocowych. Jesteśmy w stanie wyeliminować co najmniej połowę tej chemii, przez co nie dochodzi do skażenia środowiska. Konsumenci zyskują również zdrowsze owoce, które zawierają mniej pozostałości środków ochrony roślin.
Po trzecie, zajmujemy się również predykcją i sygnalizacją nasilenia występowania szkodników na plantacji. Robimy to za pomocą naszych cyfrowych pułapek feromonowych. Jest to istotny temat dotyczący wpływu na środowisko. Dzięki nam sadownicy wiedzą dokładnie, w którym momencie presja szkodnika jest duża i należy wykonać oprysk. Eliminujemy w ten sposób wyjazdy rolników z opryskiem za wcześnie, za późno, lub nie w tym momencie. Takie nietrafione zabiegi skutkują niską skutecznością i koniecznością powtórzenia oprysku. Gdy rolnicy używają naszego narzędzia, zabiegi są niemal stuprocentowo trafione, wykonane w odpowiednim momencie i w odpowiednich warunkach, więc nie trzeba ich powtarzać, co redukuje błąd generujący dodatkowe koszty i negatywne ślady dla środowiska.
Izydor – skąd taka nazwa?
Izydor to nazwa naszego robota, który jest sercem i „wozidłem”. Na nim umieszczamy detektory wizyjne, na nim jeździ opryskiwacz, i może również posiadać skrzynię ładunkową do pół tony ładowności, pomagając przy zbiorach owoców, takich jak jabłka czy winogrona. Może też wykonywać zabiegi pielęgnacji murawy między rzędami, ciągnąc kosiarkę. Nazwa pochodzi od dwóch świętych Izydorów: jeden jest patronem rolników, a drugi patronem informatyków i programistów. Uznaliśmy, że idealnie trafiliśmy, łącząc tych dwóch różnych świętych w jedno i dając takie imię naszej maszynie.
Macie jeszcze jakieś inne biblijne odwołania w firmie?
Nie, w tej chwili mamy ten główny produkt i tylko w nim przejawia się to odwołanie. Religia jest dla nas istotna, ale nie szliśmy dalej tą drogą, nie było powodu ani potrzeby, żeby jeszcze sięgać do niej w innej nazwie czy sposobie działania.
Czyli nie chcecie kontynuować tego biblijnego wątku i mówić, że wasz Izydor uchroni rolników od siedmiu plag?
Ciekawa analogia, ale chyba nie. Może aż tak nie idźmy, żeby to nie było zbyt… straszne.
A przed jakimi plagami jesteście w stanie ochronić rolnika?
Jesteśmy w stanie pomóc mu w zwalczaniu większości popularnych szkodników występujących na krzewach i drzewach owocowych. Szczególnie dobrze radzimy sobie ze mszycami oraz zwójką, pomagając w ich zwalczaniu poprzez punktowy oprysk, poprzedzony detekcją. Dzięki naszym cyfrowym pułapkom feromonowym jesteśmy w stanie zaopiekować się większością szkodników w sadach, począwszy od owocówki jabłkóweczki, przez przezierniki, aż po różnego rodzaju zwójki.
W naszej pułapce mamy wyszkolone algorytmy, które sygnalizują te różne rodzaje szkodników. Przekazujemy rolnikom informację, czy presja jest wystarczająca do wykonania zabiegu, czy też powinni się wstrzymać z opryskiem.
Czy rolnicy wierzą wam, gdy mówicie, że nadchodzi przełom, a dzięki Izydorowi rośliny będą zdrowsze, a produkty smaczniejsze?
W tej chwili następuje pewnego rodzaju zmiana mentalna. Patrzę z nadzieją, że coraz częściej rolnicy zwracają się do nas, ponieważ walka prowadzona tradycyjnymi metodami zawodzi, jest mało skuteczna i generuje duże nakłady finansowe i czasowe. Rolnicy mają coraz większą świadomość, że trzeba sięgać po rozwiązania cyfrowe, które wesprą ich decyzyjność, aby byli bardziej precyzyjni i świadomi nasilenia szkodników na plantacji.
Jednak sam fakt punktowego oprysku i oszczędności cieczy roboczej nadal nie jest finansowo wygrywający. Choć środki ochrony drożeją, w moim przekonaniu rolnik woli wykonać oprysk całej plantacji w sposób tradycyjny niż zlecić nam usługę oprysku punktowego, oszczędzając połowę cieczy. Mam nadzieję, że w przyszłości, poza oszczędnościami, rolnicy dostrzegą także korzystny wpływ na środowisko.
Czyli?
Czyli to, że oszczędzą środowisko i wyprodukują zdrowsze owoce. Liczę, że te argumenty będą dla nich coraz więcej znaczyły.
A na ile my, jako konsumenci, mamy wpływ, aby wywrzeć presję na rolników, by dbali o to, by płody rolne nie były nadmiernie opryskiwane?
Idealną sytuacją byłoby, gdyby taki ruch oddolny działał skutecznie. Świadomość konsumentów rośnie, ale nie w interesującym nas kierunku. Zależałoby nam na tym, żeby konsument był informowany i ciekawy tego, co kupuje na półce. Choć żywność jest bezpieczna (dopuszczalne poziomy pozostałości środków ochrony nie są przekraczane), problemem jest kumulowanie tych pozostałości. Jeśli konsument kupuje owoce z dopuszczalnym poziomem tej samej substancji, może dojść do sytuacji, że poziom pozostałości w jego organizmie przekroczy dozwolony limit.
Warto byłoby, aby konsumenci byli informowani o tym, co dokładnie kupują i jakie substancje są obecne na owocach czy warzywach. Taka świadomość sprawiłaby, że konsumenci mogliby skuteczniej wywierać presję na producentach i dostawcach, by wprowadzić nowy rodzaj certyfikatu dającego więcej informacji odbiorcom końcowym. Nasza technologia, po drugim sezonie testowania, pozwala na to, że wykonujemy opryski tylko w wybranych punktach, a część plantacji jest zupełnie niepryskana.
A w jaki sposób komunikujesz te korzyści dużym partnerom biznesowym, takim jak korporacje? Jak, będąc niewielkim podmiotem, chcecie być przez nich słyszalni i rozumiani?
Wracałbym do tematu poziomu pozostałości środków ochrony. To jest temat słabo upowszechniony, niewystarczająco objaśniony, o którym za mało słychać. A ma on duże znaczenie, bo bezpośrednio wpływa na jakość naszego zdrowia i życia. Nastawiłbym się na komunikację mającą edukować i i uświadamiać, jak istotne są te poziomy pozostałości ustalone przez Unię Europejską. Mimo że są to poziomy uznawane za bezpieczne i oficjalnie dozwolone, to jednak są to pewne ilości substancji chemicznych, które zjadamy. Świadomość dotycząca obecności chemii, którą spożywamy, a której spożywać wcale nie musimy jest niska. Zarówno u korporacji, jak i u konsumentów.
Bez edukacji nie ma zainteresowania na rynku. Korporacje nie dążą do tego, żeby jakoś szczególnie obniżać i zapewniać konsumentom produkty z niższymi poziomami pozostałości.
Skupmy się teraz na obszarze badawczym. Wasze rozwiązanie wywodzi się ze sfery naukowej. Jak patrzysz na relacje między nauką a biznesem w Polsce?
To jest dobre pytanie. Mam 10 lat doświadczenia w pracy na uczelni i widzę, że to jest ciągle trudny temat, również z punktu widzenia przedsiębiorcy. Nauka tworzy wiele ciekawych rozwiązań, ale często są one jedynie „na papierze” lub w laboratoriach, i tam też kończy się ich ścieżka tworzenia. Nie ma tego wyjścia do biznesu, przetestowania w faktycznych warunkach polowych, w naszym przypadku rolniczych.
Tego typu pomysły są opatentowane i prawnie zabezpieczone na rzecz uczelni lub naukowca. Biznes mógłby korzystać z tego poprzez wykup, ale trudno jest wykupić coś, co nie jest do końca sprawdzone i przetestowane. Trzeba w modelu biznesowym uwzględnić uczelnię jako partnera. Z moich obserwacji wynika, że ten model słabo działa. Często biznes nie udaje się z powodu konieczności współtworzenia rozwiązania z partnerem naukowym, co jest takim trudnym małżeństwem.
Lepszą ścieżką jest zlecanie konkretnych badań, zainicjowanych przez samego przedsiębiorcę. Wówczas należy dążyć w umowie z uczelnią, żeby know-how wraz z wynikami badań zostało przeniesione na firmę, a nie pozostawało na uczelni. Obecny model w Polsce kładzie nacisk na to, żeby patent pozostawał na uczelni, co jest dużym zgrzytem, uniemożliwiającym biznesowi pełne korzystanie z tego, co uczelnia tworzy.
Jesteś ciekawym przypadkiem: tworzysz deeptech, operujesz z Lublina, patrzysz na rynek ze wschodniej Polski. Na dodatek, teraz jesteśmy w Barcelonie na Glovo Startup Campus Week. Jak z tej perspektywy wygląda polski system startupowy?
Powiem przewrotnie, że bardzo doceniam to, że jesteśmy właściwie na wsi, w Drzewcach Kolonii. Tam mamy dostęp do pełnej palety narzędzi cyfrowych, które są wirtualne. Bycie na wsi pozwala mi dzień w dzień testować, sprawdzać, doskonalić moje rozwiązanie. Mamy tam park maszynowy i zaplecze warsztatowe, a tworzenie oprogramowania nie wymaga bycia ani w Warszawie, ani w żadnym innym wielkim mieście.
Jeśli chodzi o agrotech i rozwiązania dla rolnictwa, dużą przewagą i plusem jest to, że jesteśmy zlokalizowani na wsi, z dala od miasta. Dzięki temu możemy obserwować, jak przyroda reaguje na nasze rozwiązania. Jesteśmy też wśród społeczności rolniczej, co umożliwia nam bezpośrednie zbieranie feedbacku od rolników, rozmawianie z nimi i poznawanie ich bolączek o każdej porze roku. Bez dwóch zdań, najlepszym miejscem na świecie dla mojej branży jest wieś. To jest też moje rodzinne gospodarstwo, więc tym bardziej cieszę się, że właśnie tam mamy swoją siedzibę.