Mam dziwne przeświadczenie, że w polskim światku startupowym panuje moda na nieomylność. Moda dokładnie odwrotna od tej, którą sprzedaje nam się w bestsellerowych książkach biznesowych zza oceanu. Z książek tych przecież jasno wynika, że dolinowi inwestorzy promują co i rusz swoisty kult porażki. A u nas?
fot. Fotolia
Kiedy Polak ma pomysł, to nie ma (wiadomo czego) we wsi. Pomysł jest dobry (o ile nie najlepszy). Sposób, w jaki chce coś osiągnąć, jest dokładnie taki, który da mu zamierzony efekt. A obrany model biznesowy już za chwilę przyniesie mu pierwszy miliard dolarów (od czasów Instagrama milion nie jest już taki fajny; miliard – to brzmi dumnie!).
Dziwne jest to przeświadczenie. Tym bardziej w świecie, w którym ciężko nie odnieść wrażenia, że tak naprawdę to wszystko zostało już wcześniej wymyślone. Firm codziennie powstają tysiące. A modeli biznesowych (czy sposobów dojścia do sukcesu) jest co najmniej tyle, ile startupowych pomysłodawców. A przecież nie każdy pomysł jest wystarczająco dobry. Nie każda firma podbije rynek, nie każda usługa znajdzie poklask.
Polak wie jednak swoje. Ma pomysł, to go realizuje. Ma pomysłów dziesięć (dziennie), to na wszelki wypadek zrealizuje je wszystkie. Bo a nuż któryś z nich wypali (a inne nie wypalą nie dlatego, że pomysł był słaby albo realizacja nie taka, ale dlatego, że użytkownicy są głupi albo jeszcze niegotowi na rewolucję, którą przyniosłoby wprowadzenie tych produktów na rynek).
Oczywiście generalizuję. No ale jednak… często tak właśnie jest
Z drugiej strony jak miałoby być, kiedy w Polsce porażka traktowana jest jak porażka, a nie nauka na przyszłość? A przecież co najlepiej uczy człowieka? Co daje mu największego kopa? Co najlepiej zapamięta? Coś, co sknocił. Jeśli popełnił błąd, który go kosztował (czas, pieniądze, reputacje, whatever) – nauczy się minimalizować dane ryzyko na przyszłość.
Nie może być też inaczej, kiedy przeciętny inwestor wymaga jedynie zwrotu z inwestycji, a nie innowacji, ulepszenia, zmiany życia ludzi, czy (oj tu ideał!) „nauczenia” się czegoś na przyszłość przez startupowca. A przecież to właśnie dzięki świeżym, innowacyjnym, śmiałym usługom możemy osiągnąć prawdziwy sukces na rynku międzynarodowym. Tylko dzięki takim czynnikom o polskim startupie może usłyszeć świat. Jasne, że takie usługi są obarczone ryzykiem. Znacznie wyższym ryzykiem. No, ale jakżeby miałoby być inaczej, kiedy porywamy się na zmieniania świata.
Punktując tu dalej… jak ma się to zmienić, skoro w szkole uczy się nas rzeczy nieprzydatnych w życiu zawodowym. Jednocześnie też wmawiając, że my – Polacy – jesteśmy dobrymi pracownikami. No właśnie – pracownikami. A jak miałoby być inaczej, kiedy przez dużą część naszego życia (tej najbardziej chłonnej części życia) uczy się nas jedynie tego, jak być dobrym pracownikiem? Nie stymuluje zaś do wykazywania się kreatywnością, do pokonywania siebie samego, przełamywania kolejnych granic, czy choćby… wystąpień publicznych lub pracy w grupie.
Nie może być też w końcu inaczej, kiedy biznesu uczymy się tak naprawdę od amerykańskich startupowców z sukcesami. Na konferencjach, na których to ci startupowcy (choć chyba w tym momencie już bardziej biznesmeni) opowiadają jedynie o tym, co osiągnęli ze swoją firmą. Od ludzi młodych, pewnych siebie, często charyzmatycznych. Patrzymy na nich i mówimy sobie – jasne, ja też przecież mogę. Jestem podobny. A kto wie, czy nie lepszy. Będę taki jak Gary. Albo Tim. Albo Jason. Albo Mark. Stworzę coś, czym podbiję świat. I na pewno będzie to ten właśnie pomysł, który mam teraz w głowie. Zrealizowany w taki właśnie sposób, w jaki ja chce go zrealizować. Z modelem biznesowym, który za chwilę wymyślę.
That is nothing, but bullshit
Dobre produkty nie biorą się znikąd. Rzadko kiedy pierwszy z brzegu pomysł jest naprawdę dobry. Rzadko kiedy od razu wiemy, jak go sprzedawać, jak promować i jak zrealizować.
Znam startupowców, którzy pozyskali pieniądze od inwestorów. Zabrali się za robienie usługi i w ciągu kolejnych trzech lat jej realizowania, trzy razy przepisywali kod od nowa. Dlaczego? Bo dałoby się to lepiej napisać. Bo działa za wolno i ludzie nie będą chcieli z produktu korzystać. Bo usługa może być ładniejsza. Nie pomyśleli nawet o tym, że może założenia były błędne. Że może z podejściem jest coś nie tak. Że może lepiej by było wypuścić coś mniejszego, ale dobrze działającego i zebrać feedback, który pozwoli rozwijać to coś w odpowiednim kierunku. Że to podejście może okazać się lepsze od tego, które każe nam budować przez lata coś ogromnego, zgodnie z wizją (i tylko nią), która zakorzeniła nam się w głowie.
Znam ludzi, którzy – jako szefowie – nie pozwolą swoim współpracownikom na zrealizowanie żadnego z ich pomysłów (choćby nawet i najprostszego). Nie pozwolą spróbować. Nie pozwolą sobie na sprawdzenie, czy obrana przez nich droga jest słuszna. Bo nie ma czasu na eksperymentowanie. Trzeba pracować nad rozwijaniem wizji szefa. Tik tak, tik tak. Czas ucieka, konkurencja goni. A przecież to dzięki próbowaniu różnych dróg, odnajduje się tę najwłaściwszą.
Znam ludzi, którzy nie zawrócą z wcześniej obranej ścieżki. Mimo, że widać z daleka, że podążanie nią prowadzi donikąd. Tak jakby straszyli ich za dziecka pivotem. Jako złem wcielonym. Prawdziwą katastrofą. Jakby kazali im się modlić w szkole, by pivota w życiu nie doświadczyć. A przecież nie ma nic w złego w pivocie. Nie ma nic złego w zmianie. Nie ma nic złego w pomyłce. W eksperymentowaniu. W szukaniu innych ścieżek rozwoju. Testowaniu innych rozwiązań.
Nie warto bać się zmian. Nie warto unikać pivotów. Nie warto nie pytać. Nie warto nie próbować, nie eksperymentować.
W końcu zmiany są dobre. Pozwalają nam utrzymywać się na powierzchni.
Karol Zieliński
W branży internetowej od 10 lat. Przedsiębiorca, startupowiec, bloger. Fascynat nowych mediów. Twórca lub współtwórca kilku firm oraz nastu różnego rodzaju serwisów internetowych. Przeważnie zaangażowany w więcej projektów, niż powinien. Na co dzień doradza ludziom tworzącym biznesy w sieci oraz zarządza w PayLane.