Mając przed oczami obraz startupowca, zazwyczaj widzimy osobę, która jeszcze nie ukończyła trzydziestego roku życia. Często również dla takich osób praca we własnej firmie wiąże się z nabywaniem pierwszych doświadczeń zawodowych. W przypadku Marcina Marca było nieco inaczej. Mając dwudziestoletnie doświadczenie zawodowe, które zdobył pracując w korporacjach m.in. Microsofcie oraz mając kredyt hipoteczny i rodzinę na utrzymaniu, początkujący przedsiębiorca rzucił bezpieczną posadę na etacie, aby zrealizować swoje marzenie. Chciał zapewnić swoim synom bezpieczny dostęp do wirtualnego świata. W 2014 roku stworzył więc SafeKiddo, aplikację dzięki której, rodzice mogą chronić swoje pociechy przed zagrożeniami płynącymi z sieci.
Na zdjęciu Marcin Marzec, CEO SafeKidoo | fot. materiały prasowe
Dlaczego zdecydował się pan na własny biznes dopiero przed 40stką?
Od zawsze chciałem stworzyć coś samemu. Miałem pomysły na rożnego rodzaju przedsięwzięcia, ale nie decydowałem się na ich rozpoczęcie z obawy o stabilność finansową rodziny – dzieci, kredyty, itp. Dopiero, po osiągnięciu pewnego poziomu bezpieczeństwa finansowego stwierdziłem, że to już najwyższy czas. Wcześniej nauczyłem się wystarczająco dużo, poznałem wiele osób na rynku i stwierdziłem, że jeśli nie teraz to już pewnie nigdy.
Przed podjęciem pracy nad SafeKiddo, większość życia zawodowego spędził pan w korporacjach. Co pan w nich robił?
W swojej karierze zawodowej zajmowałem naprawdę różne stanowiska. Zaczynałem od administratora systemów IT, byłem konsultantem, architektem systemów bezpieczeństwa (zarządzanie tożsamością), pracowałem, jako kierownik projektów, a także zarządzałem zespołami konsultantów. W Microsofcie zajmowałem się m.in. wsparciem sprzedaży rozwiązań z obszaru bezpieczeństwa w regionie Europy Centralnej i Wschodniej (CEE), a ostatnio pełniłem rolę architekta dla dużych klientów z sektorów Telekomunikacji i Mediów.
Mając tak duże doświadczenie zawodowe, łatwo było rozstać się z bezpieczną posadą na etacie?
Raczej łatwo. Byłem na to przygotowany. Jak wcześniej wspomniałem, od zawsze chciałem prowadzić własny biznes i dlatego wiedziałem również, że chcąc to osiągnąć muszę rozstać się z etatem.
Sądzi pan, że stwierdzenie „lepiej późno, niż wcale” jest prawdziwe, czy jednak lepiej zacząć własny biznes póki nie ma się np. kredytu hipotecznego na karku i rodziny?
To zależy od osobowości startupowca. Na pewno bezpieczniej jest zacząć biznes bez dodatkowych obciążeń w postaci kredytów – to zawsze dodatkowy stres. W moim przypadku zaczynając przygodę z przedsiębiorczością miałem już rodzinę i kredyt hipoteczny, a jednak zdecydowałem się na ten ruch. Natomiast dopiero wówczas, gdy byłem pewny, że mam odpowiednie zasoby finansowe i wsparcie rodziny.
Wiele osób będąc na pana miejscu, nie zdecydowałoby się na taki ruch. Takie osoby raczej stwierdziłyby „a co jeśli mi nie wyjdzie?”. Jak pan poradził sobie z tym strachem?
Ten strach ciągle mi towarzyszy. Ważne jednak jest, aby potrafić go stłumić. Mi pomaga myśl, że dzięki moim dotychczasowym doświadczeniom zawsze mogę wrócić do pracy na etacie. W takim przypadku przejście przez startup będzie tylko dodatkowym atutem.
Jak praca na etacie, przygotowała pana do roli przedsiębiorcy?
Dała znajomość rynku i procesów sprzedaży, a także ułatwiła nawiązywanie kontaktów biznesowych. Uodporniła też przed „hurra optymizmem” – sprzedaż trwa, wypracowanie dealu trwa, tych procesów nie da się łatwo przyspieszyć. Pracując na etacie zdobyłem również dystans i bezpieczeństwo finansowe, które jest szczególnie ważne, gdy startujemy z biznesem.
Co zaskoczyło pana, kiedy stał się pan startupowcem?
Ilość zadań z „formalnym” ogarnięciem biznesu. Księgowość, umowy, ZUS, faktury itp. Bardzo dużo czasu zajmuje zarządzanie tym wszystkim, nawet przy wykorzystaniu zewnętrznego biura rachunkowego. Najtrudniejsza jednak jest ciągła walka z rozgraniczeniem życia prywatnego od pracy. Pracując „na swoim” poświęca się 24/7 obowiązkom zawodowym, a mając rodzinę i dzieci trzeba oddzielić od siebie te dwa aspekty. Z kolej miłe było to, że ludzie generalnie „kupili” ten temat. Gratulowali podjęcia decyzji i zaangażowania się w rozwój SafeKiddo.
Co więc zainspirowało pana do tego, by zająć się bezpieczeństwem dzieci w sieci?
Pomysł zrodził się z mojej prywatnej potrzeby, kiedy starszy syn dostał swojego smartfona z Windows Phone. Zorientowałem się wtedy, że dla tego systemu nie ma praktycznie żadnej, dobrej aplikacji Ochrony Rodzicielskiej. Stwierdziłem, że to może być dobry pomysł na biznes.
Od czego zaczął pan pracę nad aplikacją?
Od jej „sprzedania”. Zanim SafeKiddo było gotowe, byliśmy już w trakcie rozmów o wdrożeniu usługi razem z operatorem telekomunikacyjnym. To był chyba najważniejszy element w całej zabawie w „SafeKiddo”, ponieważ dawało to motywację i przeświadczenie, że skoro „duży gracz” jest zainteresowany moją aplikacją, to mój pomysł na biznes może się sprawdzić i ma szansę na powodzenie. Ponadto odpowiednio wcześnie zacząłem myśleć nad finansowaniem projektu.
Czy był pan wówczas mocno przywiązany do pierwszej wersji SafeKiddo?
Nie. Staram się słuchać tego, co mówią inni ludzie i wyciągam wnioski. Rozwijając SafeKidoo działam podobnie. Od momentu pojawienia się pomysłu do jego realizacji, projekt ewoluował w wielu obszarach. Jednym z nich jest wykorzystywana technologia. Zaczęliśmy od prototypu, który uwiarygodniał pomysł, ale pokazał również słabości wynikające z zastosowanych wówczas rozwiązań technologicznych. Przy wykorzystaniu w prototypie poprzednich koncepcji, nie było szans, żeby biznes spiął się finansowo i umożliwił osiągnięcie efektu skali. Oczywiście ewaluował również model biznesowy, kanały sprzedaży i polityka cenowa. To wszystko docierało się w trakcie rozmów z partnerami biznesowymi.
W obecnej wersji SafeKiddo ma szansę zmienić wirtualny świat?
Nie mam takich ambicji, żeby SafeKiddo zmieniło wirtualny świat. Wirtualny świat zmienia się tak szybko, że to SafeKiddo będzie musiało za nim nadążyć i to on będzie zmieniał moją aplikację. Będę jednak zadowolony, jeśli chociaż w minimalnym stopniu pomoże ona rodzicom poradzić sobie z zagrożeniami, które mogą spotkać ich pociechy w sieci. Dodatkowo pomoże w tym zakładana przeze mnie fundacja, która będzie skupiała się na edukacji rodziców, w kontekście wirtualnego świata, jego zagrożeń i sposobów radzenia sobie z nimi.
Wówczas będzie można powiedzieć, że SafeKiddo osiągnęło duży sukces. Pomyślność rozwijanego startupu jest w dużej mierze tożsama z osobistym sukcesem. Czego dowiedział się pan o sobie podczas pracy nad SafeKiddo?
Może zabrzmi to trochę jak przechwałka, ale raczej niczego nowego. Praca w wielu miejscach, z wieloma klientami, partnerami, zespołami, którymi zarządzałem, pozwoliła mi poznać siebie w różnych sytuacjach. Z kolei praca nad SafeKiddo potwierdziła raczej to, co wiem o sobie, umocniła cechy i umiejętności, które wydaje mi się, że są niezbędne u startupowców. Ważna jest umiejętność radzenia sobie ze strachem przed nieznanym, niepewnością i przekucie jej w pozytywną motywację. Przeć do przodu i nie poddawać się.
Czy czuje się pan przedsiębiorcą z krwi i kości?
Nie myślę jeszcze tak o sobie. Dopiero uczę się przedsiębiorczości. Pewnie przy kolejnym lub jeszcze następnym biznesie będę mógł powiedzieć o sobie „przedsiębiorca”. Na razie pracuję na stanowisku „prezes”, a zakres moich obowiązków obejmuje zarówno parzenie kawy, kupowanie sprzętu dla pracowników jak i odpisywanie na wiadomości klientów. Będę przedsiębiorcą, kiedy będę mógł skupić się na jednej rzeczy np. wymyślaniu i wdrażaniu nowych koncepcji.