Wymówki, kłamstwa i przeciąganie terminów. Tak od środka wyglądała moja windykacja długów

Dodane:

Adam Łopusiewicz Adam Łopusiewicz

Udostępnij:

Na końcu mojej listy windykacji czeka krok, do którego nie chciałem dotrzeć. Droga do odzyskania pieniędzy okazała się jednak dłuższa niż zakładałem, dlatego muszę się na niego przygotować. Wkurza mnie, że dłużnik przechwala się “sukcesami”, a ja nadal odświeżam stan konta, czekając na spłatę długu.

Poniższą historię usłyszałem i spisałem ku przestrodze

Zdjęcie główne artykułu pochodzi ze stock.tookapic.com

Jeszcze podczas pracy w dużej firmie IT zostałem zaproszony jako prelegent do udziału w konferencji. Po wystąpieniu podszedł do mnie jeden z organizatorów, by zaproponować współpracę. Odmówiłem, ale gdy kilka miesięcy później odszedłem „na swoje” zrealizowałem dla niego kilka zleceń. Zawsze płacił, dobrze i szybko, i chyba to mnie później zgubiło, bo przestałem zwracać uwagę na szczegóły. A “czerwona lampka” powinna mi się zapalić kilka razy. O niej jest ta historia.

Zaufanie

– Otwieram firmę, chciałbym żebyś zbudował zespół i wziął za niego odpowiedzialność – usłyszałem w październiku od przyszłego szefa. Pracę miałem zacząć od szukania doświadczonych sprzedawców. Od razu pomyślałem o znajomych z korporacji, z którymi zorganizowałem spotkania i przekonałem, że razem zrobimy coś ciekawego. Zaufali bardziej mi niż pomysłowi na firmę i wizji, o której opowiedział szef.

Przykro mi za to, że tak długo musieli walczyć w sądzie o swoje wynagrodzenia, bo pracowali ciężko – wszyscy pracowaliśmy. Chcieliśmy udowodnić sobie, że potrafimy stworzyć usługę i na niej zarabiać. Zapowiadało się dobrze, bo autorem pomysłu na firmę była znana w środowisku postać, która kreuje się na doświadczonego szkoleniowca.

Ale od początku. Moim zadaniem w nowej firmie było poprowadzenie zespołu sprzedażowego. Wynagrodzenie dla mnie miało składać się z podstawy i prowizji od sprzedaży. Wysokości tej drugiej części w końcu nie ustaliliśmy, więc przez kilka miesięcy miałem mieć stałą pensję. Skończyło się na tym, że nie tylko zbudowałem zespół, który miał przynieść klientów, ale stworzyłem od podstaw dobrze prosperującą firmę. Ustalenia były jednak te same: szefa interesowały wyniki, a głową projektu byłem ja.

Pierwszy sygnał – inwestor

Pojechałem na spotkanie z inwestorem, by przedstawić siebie oraz cele firmy. Chciałem, żeby wiedział, kto będzie zarządzał jego pieniędzmi. Podczas miłej rozmowy przedstawiłem, ile chcę zarabiać i co zrobię przez pierwsze miesiące, a on to zaakceptował – tak, jak zaakceptował przewidywania zysków, które przygotowałem. Gdy rozmowa zaczęła nabierać poważniejszych kształtów zostałem z niej wyproszony.

Rozumiesz? Dyrektor zarządzający miał nie znać szczegółów projektu. Brak reakcji był moim pierwszym błędem. – Chcę jeszcze chwilę porozmawiać z X na osobności – powiedział inwestor wskazując na drzwi wyjściowe. Pokornie wyszedłem z biura, a po kilku miesiącach od tej rozmowy, gdy zaczęły się problemy z wypłatami, skontaktowałem się z nim. Powiedział, że podczas tamtego spotkania zaproponował, że zainwestuje na początek kilkadziesiąt tysięcy złotych, ale nie chce na razie zakładać spółki. – Za dużo formalności – mówił.

Szefowi przedstawił swoją wizję firmy i chciał, abyśmy zaczęli jak najszybciej. I choć początkowo miała wystartować w marcu, to po spotkaniu z inwestorem dostałem polecenie, żeby zacząć już na początku stycznia. Przekonałem szefa, że to za krótki czas na rekrutację pracowników, organizację biura i rozpoczęcie pracy nad produktem. Dał się namówić, ale na część ustępstw. Nadal chciał, żebyśmy zaczęli zarabiać na firmę jeszcze w styczniu. Byłem w stanie to zaakceptować, ale nie kolejną informację jaką uzyskałem od inwestora.

Dowiedziałem się od niego, że moja prognoza finansowa została podkręcona. Jeszcze przed wspomnianym spotkaniem przesłałem szefowi przewidywania zysków i strat dotyczące naszej firmy. Chciałem, żeby wiedział o tym zanim usiądziemy do rozmów. Okazało się, że szef postanowił je “podrasować”, by zachęcić inwestora. Dowiedziałem się jednak o tym za późno.

Pełen ekscytacji zabrałem się do pracy.

Czas – start

Organizację biura rozpocząłem od stworzenia listy niezbędnego sprzętu. Potrzebowaliśmy dosłownie wszystkiego, bo biuro, które wynajmowaliśmy, było puste. Na początek chcieliśmy kupić biurka, fotele, komputery, monitory, ekspres do kawy itp. Na tym etapie pojawiło się w mojej głowie mnóstwo czerwonych lampek. Po stworzeniu listy potrzebnych rzeczy zadzwoniłem do szefa przedstawić, ile pieniędzy wydamy na zakupy. Powiedział, że mamy kupić najtańsze biurka i fotele.

Nie chciał dopłacić kilkudziesięciu złotych do każdego z mebli, dzięki czemu nasza praca byłaby przyjemniejsza. Kolejny problem był taki, że te rzeczy miałem kupić z własnej kieszeni, a później wystawić fakturę, by zwrócił koszty. Nie spodziewałem się, że ostatecznie nie odda mi tych pieniędzy – tym bardziej, że wcześniej współpracowaliśmy ze sobą i nie było problemów. Dlatego przystałem na tę propozycję, pożyczyłem od znajomego busa i pojechałem odebrać zamówienie ze sklepu.

Nie dałem się jednak przekonać do zakupu czterech monitorów dla nas, bo to była już większa kwota. Dlatego tę część wyposażenia zostawiłem szefowi. Umówiliśmy się, że w danym dniu dostarczę biurka, a reszta będzie na nas czekać. Przyjechaliśmy z zespołem do siedziby nowej firmy, otworzyliśmy drzwi, a tam pusto. Monitory, które znalazłem na stronie internetowej marketu, nie dotarły. Był tylko mój prywatny laptop. Pomyśleliśmy, że po prostu kurier jeszcze nie dojechał.

Sprawdziłem i okazało się, że w ogóle nie wyjechał, bo zamówienie nie zostało złożone. Tak, w tym momencie także powinienem zastanowić się nad tym, co się dzieje. Teraz łatwiej mi to mówić, bo stoję z boku a wtedy drogę do sukcesu firmy ledwo przyćmiły pierwsze problemy. Było ich jednak zdecydowanie więcej.

Wypłata

Pierwszego dnia pracy usiedliśmy przy pustych biurkach i zaczęliśmy rozmawiać o naszym produkcie. To było jedyne wyjście z tej sytuacji. Wyciągnęliśmy flipcharta, zaczęliśmy tworzyć strategię rozwoju i zastanawiać się od czego zaczniemy budowę produktu. Na moim laptopie próbowaliśmy wspólnie dokończyć dokument ofertowy. W czwórkę siedzieliśmy przy jednym komputerze i budowaliśmy bazę potencjalnych klientów. I tak pracowaliśmy właściwie przez pierwszy tydzień. W tym czasie przynieśliśmy do biura swój sprzęt i na nim pracowaliśmy.

Pod koniec pierwszego tygodnia lutego przyszły komputery, które zamówił szef. Okazało się, że zamiast nowoczesnego sprzętu przyszły poleasingowe rzęchy. Znowu zgłupiałem, nie wiedziałem co robić. Powiedziałem pracownikom, że nie jest źle, choć sam w to nie wierzyłem. Nie chciałem jednak tracić nadziei, bo wszyscy byliśmy podekscytowani nową firmą. Dlatego dokupiłem podzespoły i starałem się dostosować je do warunków naszej pracy.

Na szczęście pracownikom aż tak nie przeszkadzał stary sprzęt. Razem testowaliśmy CRM-y, szukaliśmy potencjalnych klientów, pozyskiwaliśmy pierwszych usługobiorców, odbieraliśmy pierwsze faktury. Zrobiliśmy naprawdę dużo w krótkim czasie. Po pierwszym miesiącu moi współpracownicy dostali wynagrodzenia, ale moja faktura zaczęła się opóźniać. Szef zadzwonił, że jest mały problem z inwestorem i zapłaci trochę później. Zapewnił, że najpóźniej do 15. lutego dostanę pieniądze. Przelew dotarł, ale mniej więcej z połową umówionego wynagrodzenia.

Czerwona lampka zapaliła się mocniej niż dwa razy wcześniej. Nie zatrzymało mnie to przed dalszą pracą dla tej firmy.

Hardkorowa windykacja

Nie chciałem robić z tego dużych problemów, bo pracownicy dostali 100% wypłaty. Umówiliśmy się, że resztę wynagrodzenia dostanę w ratach, przy kolejnych wypłatach. Marzec także upłynął dobrze, co prawda nie osiągnęliśmy zakładanego progu cashflow, ale byliśmy blisko. Jak na firmę, która działa na rynku kilka miesięcy to i tak sukces. Szef także był zadowolony. Za marzec pracownicy otrzymali wynagrodzenie zgodnie z terminem. Ja znowu niepełne.

Na szczęście miałem odłożone pieniądze, z których mogłem się utrzymać, choć niepokoiło mnie to, że szef już drugi miesiąc nie opłaca moich faktur. Postanowiłem więc pojechać do jego biura i o to zapytać. Wtedy dowiedziałem się, że inwestor wycofał się ze współpracy i nie ma pieniędzy na dalszy rozwój firmy. Pracownicy też mieli nie dostać pieniędzy za trzeci miesiąc pracy, a ja o fakturach mogę na razie zapomnieć.

Uspokajał, że już trwają rozmowy z kolejnym inwestorem. Nie było jednak konkretów, nie dowiedziałem się, kto nim jest, ani kiedy podejmie decyzję o współpracy. Pracownicy byli w nieco lepszej sytuacji niż ja, bo byli zatrudnieni na umowę o pracę, a ja pracowałem na zasadach B2B. Ich obejmował kodeks pracy – mnie nie, bo każda niezapłacona faktura jest traktowana jako opóźnienie. Mój zespół na szczęście znał swoje prawa i powiedział szefowi, że jeśli szybko nie dostanie pieniędzy – odejdzie. Dostali je na drugi dzień.

Ja zacząłem tworzyć listę hardkorowej windykacji, za pomocą której miałem odzyskać swoje pieniądze.

1.

Przyjrzałem się działalności mojego szefa. Szukałem osób, z którymi współpracował, byłych pracowników i rozmawiałem z nimi. Okazało się, że oni także mieli problemy z płatnościami, nie widzieli wypłat przez kilka miesięcy. Nie było na co czekać, po uzyskaniu takich informacji musiałem działać. Przestaliśmy pracować dopiero gdy zespołowi skończył się okres zatrudnienia.

Prośby o wypłatę wynagrodzenia nie przynosiły skutku, dlatego część zespołu pozwała spółkę. Cały czas wierzyłem, że uda mi się rozwiązać sprawę bezkosztowo, że uda się powrócić do początkowej relacji biznesowej, równego traktowania. W zamian za tę wiarę otrzymałem wiele gorzkich słów od byłego szefa, który winę za niepowodzenie projektu zwalił na mnie.

Kolejnym powodem przeciwko drodze sądowej była obawa przed zamknięciem działalności. Bałem się, że gdy dołączę do pozostałych pracowników ze swoim pozwem, jemu będzie łatwiej zamknąć działalność, nie płacąc nikomu. Dlatego uznałem, że prościej będzie porozmawiać o spłacaniu zadłużenia w ratach. Postanowiłem się jednak zabezpieczyć i od razu poinformować o wymyślonej zasadzie: nie płacisz – robię kolejną rzecz z mojej listy.

2.

Ta rozmowa przyniosła kolejny przelew na moje konto. Przy okazji umówiliśmy się, że do każdego 10. dnia miesiąca będę otrzymywał ratę za zaległe wynagrodzenie. Już po pierwszym miesiącu zaczęły się problemy ze spłatą. Szef przekonywał mnie, że to chwilowe kłopoty, żebym jeszcze poczekał. Czekałem, ale na próżno. Dlatego drugi krok w hardkorowej windykacji to zamieszczenie informacji o zadłużeniu w portalu długi.info. Pomogło – na chwilę. Wpłynęła następna rata, ale zaległości pozostały. Minął także kolejny termin i kontakt z szefem się urwał.

3.

Postanowił chyba przyjąć taktykę zwaną “nie było sprawy”. Udaje, że nie pamięta o zadłużeniu, a każdą rozmowę telefoniczną z przypomnieniem o zaległościach traktuje z oburzeniem. Raz powiedział nawet, że właśnie ze względu na to, że się przypomniałem, nie wyśle mi pieniędzy. – Mówisz i masz – pomyślałem i wykonałem kolejny krok. Poinformowałem wszystkich znajomych, kto jest moim dłużnikiem. Wiadomość dotarła także do organizatorki szkoleń byłego szefa, która zadzwoniła z zapytaniem czy to co napisałem to na pewno prawda.

Gdy zrezygnowała z jego oferty szkoleniowej, ten zadzwonił do mnie z pretensjami, że przeze mnie stracił szansę na zarobek i nie będzie mógł mnie spłacić. Nie miałem skrupułów i powiedziałem, że zasada była prosta: nie płacisz – robię kolejną rzecz z listy. Prosił żebym zadzwonił do organizatorki warsztatów i powiedział, że już uregulował płatności, a to, co napisałem to nieprawda. Odmówiłem, ale zapowiedziałem, że z chęcią to zrobię, jeśli rzeczywiście mnie spłaci. Rzucił słuchawką.

4.

Szef postanowił wrócić do taktyki braku kontaktu. Zablokował mnie na Facebooku, zmienił biuro, a za każdym razem, gdy do niego dzwoniłem – włączała się automatyczna sekretarka. Na szczęście i na to byłem przygotowany. Nadal prowadził odpłatne szkolenia, promował swoją postać w mediach społecznościowych i starał się udowodnić, że zna się na przedsiębiorczości. Radził innym, że warto zabezpieczać się przed każdą sytuacją biznesową, choć w przypadku naszej firmy sam takich zabezpieczeń nie miał.

Mimo problemów komunikacyjnych postanowiłem skorzystać z kolejnego punktu na mojej liście hardkorowej windykacji. Dlatego wziąłem udział w bezpłatnym webinarze organizowanym przez szefa i podczas sekcji pytań i odpowiedzi zapytałem, przy innych uczestnikach, kiedy odda mi pieniądze. Zmieszał się, nie wiedział co powiedzieć i ostatecznie wybrnął, mówiąc, że chętnie porozmawia o tym za kulisami. Nie rozmawialiśmy, ale otrzymałem za to kolejną małą ratę. Szef myślał, że te pieniądze pozwolą mu na chwilę spokoju.

5.

Mijał kolejny miesiąc, a stan konta nadal był bez zmian. Lista była coraz krótsza, na ostatnim miejscu widniał pozew, ale bardzo nie chciałem korzystać z tej opcji. Na szczęście był jeszcze punkt przedostatni, chyba najbardziej odważny z całej listy. Dowiedziałem się, że były szef prowadzi otwarte szkolenie w moim mieście. Postanowiłem pojawić się na nim, by odzyskać kolejną część zadłużenia. Wszedłem na salę konferencyjną i czekałem aż na mnie spojrzy.

U mnie widział odwagę – ja u niego strach. Teraz on zgłupiał, wiedział, że jest w patowej sytuacji. Na chwilę zaniemówił, a część z uczestników spotkania zaczęła przeczuwać, że coś jest nie tak. Lekko się uśmiechnąłem i pokazałem, żebyśmy spotkali się obok sceny po zakończeniu jego przemówienia. Od razu wyjaśniłem na jakim etapie jest sytuacja i że pozostał ostatni krok: pozew. Przestraszył się, bo spółka, której był prezesem wcześniej była karana.

Prosił, żebyśmy zapomnieli o sądzie. Przypomniałem mu o zasadzie, którą miałem nadzieję, że w końcu zapamiętał. Obiecał, że zapłaci i choć tym razem nie kłamał, to nadal nie odzyskałem wszystkich pieniędzy.

Nauczka

Moja historia z windykacją należności trwa. Wiem jednak, że nie jestem bez winy. Mogłem zachować się w inny sposób, szukać innego inwestora albo sam rozmawiać z tym pierwszym. Mogłem też na samym początku sprawdzić, z kim mam do czynienia, dla kogo będę rozwijał firmę. Nie zrobiłem tego, ale historia ta nauczyła mnie wielu rzeczy. Oto te najważniejsze, które stosuję do dziś, rozwijając swoją działalność.

1. Nie współpracuj ze znajomymi

Inaczej zachowałbym się, gdyby członkowie zespołu nie rzucili dla mnie pracy w korporacji, gdybym wcześniej nie spędzał z nimi wielu godzin za biurkiem i przy piwie. Dlatego dzisiaj wiem, że nie warto wystawiać na próbę relacji koleżeńskich w przypadku niepewnego jeszcze biznesu. Co innego, gdyby firma działała na rynku kilka lat i przynosiła zyski.

2. Miej pewność, że pieniądze są

W firmie, o której Wam opowiedziałem, piastowałem stanowisko dyrektora zarządzającego. Powinienem więc wiedzieć wszystko o wszystkim, a nie być wypraszanym ze spotkań – jak to się stało na pierwszej rozmowie z inwestorem. Od teraz interesuje mnie każda rozmowa dotycząca firmy, którą zarządzam. Nie ma tematów, o których nie powinienem wiedzieć.

3. Traktuj biznes zero-jedynkowo

Jak szef nie płaci Ci wynagrodzenia, nie pracuj. Nie daj się namówić na to, że pieniądze przyjdą z opóźnieniem. Najlepiej ustal to już na samym początku, powiedz, że współpraca powinna opierać się na wzajemnym zaufaniu, a płacenie zgodnie z terminem jest tak samo ważne, jak osiąganie wyników zgodnie z założeniami.

Aha, teraz najważniejsze. Mów głośno o problemach z płatnościami, nie pomagaj nierzetelnemu pracodawcy, który liczy na to, że sprawa zostanie załatwiona między Tobą a nim. Boisz się, że przez rozmowy o zadłużeniu zwolni Cię? To zastanów się, czy warto dla takiego szefa pracować.