Dlaczego nie czytam książek polskich founderów?

Dodane:

Przemysław Zieliński Przemysław Zieliński

Dlaczego nie czytam książek polskich founderów?

Udostępnij:

Ponoć każdy nosi w sobie książkę, którą warto napisać. Ale na szczęście nie każdy musi ją przeczytać.

Ostatnimi czasy ciągnie kolegów-founderów do piór. Zapewne macie w swojej biblioteczce świeży tytuł od Tomasza Snażyka „Dekada”, być może właśnie pobieracie udostępniony za darmo e-book Lecha Kaniuka, a być może planujecie zamówienie pozycji opracowywanej przez Tomasza Karwatkę. A to ledwie malutki wycinek literackiej mozaiki, bo przecież swoje książki napisali Artur Kurasiński, Artur Racicki czy Szymon Janiak.

Ktoś powie: dobrze, niech piszą, my możemy na tylko zyskać. Ja zapytam: serio? Nie to, żebym zniechęcał do czytania. Czytać warto. Ale mając tak ograniczone zasoby czasowe, warto przy doborze lektur być selektywnym. Co podkreślała już sama Maria Dąbrowska, mówiąc: „książka i możność czytania – to jeden z największych cudów ludzkiej cywilizacji. Pisanie i czytanie marnych książek – to jedno z większych nadużyć, jakie w związku z cudami bywają popełniane.”

Wątpliwa motywacja

W radiowej audycji TOK FM „Pisarze”, prowadzonej przez Mikołaja Lizuta, Sylwia Chutnik oraz Max Cegielski – było nie było, uznane osobowości ze świata polskiej literatury – podzielili się swoją refleksją dotyczącą pisarskiej motywacji. „Jeśli nie mamy wewnętrznego imperatywu, żeby pisać, jeśli nie piszemy tylko dlatego, że coś w nas siedzi i nie daje spokoju, to nie bierzmy się za to” – mówili.

Sylwia Chutnik, zdjęcie z oficjalnej strony pisarki.

Uważacie, że książki napisane przez polskich founderów powstały dlatego, że nasi przedsiębiorcy odczuwali „wewnętrzny imperatyw” literacki? Otóż to.

Co więc nimi kierowało? Analizując tytuły czy opisy poszczególnych pozycji dochodzimy do wniosku, że chcieli opowiedzieć o metodzie na swój biznesowy sukces („przeczytaj, jak założyłem firmę, która dziś warta jest xxx milionów złotych”) bądź też przybliżyć swoją sylwetkę – co i tak prowadzi nas w te same rewiry, gdzie słowo „sukces” odmienia się przez wszystkie przypadki. Chociaż rzecz jasno, sam „sukces” przypadkowy nie jest.

Czy rzeczywiście to, że ktoś z powodzeniem prowadzi firmę, to powód do tego, aby chwalić się o tym w książce? Czy fakt, że ktoś pomyślał o sobie, że jest człowiekiem sukcesu, jest wystarczający, by poświęcić czas na lekturę takiej autobiografii?

Bardzo często takie publikacje mają też służyć autopromocji. Proste skojarzenie: „napisałem książkę, więc muszę być ekspertem”, prostacka kalkulacja: „ludzie spojrzą na mnie z uznaniem”. Takie podejście jest szczególnie irytujące, gdyż żeruje na naiwności czytelnika i dalekie jest od pełnego szacunku dialogu z tym, kto po daną książkę sięgnie.

Startup budowany w garażu, książka pisana na kolanie

Jedną z największych tajemnic świata, od dawna dręczących ludzi, jest tajemnica pisarskiego talentu. Od zawsze uznane literatki i literaci, poetki oraz poeci proszeni są o odpowiedź na pytanie: „jak dobrze pisać?”

Odpowiedzi na to pytanie jest multum. Stephen King, autor, o którym powiedzieć, że jest popularny, to jak nic nie powiedzieć, odparł, że to bardzo proste. Każdego dnia trzeba przez cztery godziny czytać, a następnie przez cztery godziny pisać. Kwestie warsztatowe przebijają się z każdej takiej porady: czy sięgniemy po Jana Parandowskiego i jego „Alchemię słowa”, czy po Olgę Tokarczuk i jej „Czułego narratora”, clou sprowadza się do jednego: nad warsztatem trzeba popracować.

Zapewne już się domyślacie, jaka będzie puenta tego akapitu.

Pisać też trzeba umieć. Ze źle napisanymi tekstami spotykamy się w sieci niemal nieustannie. Czy rzeczywiście chcemy narażać się na kontakt z niekunsztownie stworzoną literaturą?

Nota bene, ciekawostka. Autobiograficzne opowieści founderów często zawierają długie fragmenty dotyczące rozkładu dnia, czasu poświęcanego na poszczególne czynności. Konia z rzędem temu, kto w tych zdaniach odnajdzie informacje, jak długo dany przedsiębiorca uczył się sztuki pisania. No chyba że „jak na geniusza miał zbyt dużo talentu”, cytując Stanisława Jerzego Leca.

Dzień świstaka

„Experiment. Fail. Learn. Repeat.” – znacie to hasło? Oczywiście, że znacie. Zapewne, gdy zetknęliście się z nim pierwszy raz, pomyśleliście może „sprytne” albo „faktycznie, prawda” bądź też „że też ja na to nie wpadłem”. Ale gdy trafiliście na nie piąty, dziesiąty, dwudziesty raz – to już nie zrobiło na Was żadnego wrażenia.

Hasło reklamowe akceleratora KPT ScaleUP, zdjęcie z oficjalnej strony Krakowskiego Parku Technologicznego.

Czy nie jest podobnie z opowieściami naszych rodzimych startupowców? Ileż razy można czytać, że:

  • warto wcześnie wstawać, ale jednocześnie się wysypiać
  • nie bać się porażek
  • słuchać swojej intuicji
  • słuchać podcastów
  • uprawiać sport.

Paradoksem jest, że jednym z nadrzędnych celów każdego autora własnej biografii jest pokazanie się jako osoby unikalnej. Jako przedsiębiorcy, który wypracował autorską metodę na biznesowy sukces. Lecz koniec końców, wszyscy oni kończą tak samo. Bo tak samo skończyć muszą, opisując raz po raz te same metody swojego „jedynego” sukcesu.

Nisko zawieszona półka

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i za siedmioma morzami stało sobie Wydawnictwo. Siedziało w nim siedmiu wydawców z długimi siwymi brodami, w okularach z dużymi szkłami i garbami. Pochylali się oni nad każdym przysyłanym im szkicem książki, decydując, czy zasługuje ona na publikacje. Po rzadkich przypadkach jednogłośnej zgody, tekst książki trafiał do odrobinę tylko młodszych redaktorów. Ich zadaniem było cyzelowanie, szlifowanie, korygowanie tekstu, aby jego lektura niosła czytelniczkom i czytelnikom samą satysfakcję.

Tak było kiedyś, jeśli chodzi o proces dopuszczania książek do druku, drodzy Państwo. Dziś, w czasach self publishingu, płatnych ghost writerów czy cyfrowych drukarni gotowych przyjąć każde zlecenie, książkę wydać może każdy. Nie obowiązują żadne reguły, kryteria, warunki – co odbija się negatywnie na rynku czytelniczym.

Wszyscy robimy sobie żarty z krajowych celebrytów, płodzących kolejne książki kulinarne, podróżnicze czy też poradniki psychologiczne. Czy tej samej miary nie powinniśmy przyłożyć do litery spod pióra founderek i founderów?

Poradnik Krzysztofa Ibisza zawsze na czasie.

Czy to oznacza, że każda książka napisana przez polskiego foundera będzie zła? Nie. Kwestia kluczowa to ta, kto i o czym będzie pisał. Nasz ekosystem pełen jest postaci o nieprzeciętnym talencie, wiedzy, doświadczeniu. Kto z nas nie poczytałby o robotyzacji widzianej okiem Kacpra Nowickiego z Nomagic? Kto nie sięgnąłby po zestaw esejów o przemyśle 4.0 autorstwa Piotra Wiśniewskiego? Wtedy rzeczywiście mielibyśmy szansę dowiedzieć się czegoś więcej, poszerzyć horyzonty, spojrzeć na znane nam tematy z innej, być może zaskakującej perspektywy. Tyle że póki co tkwimy w tym zaklętym kręgu taniej literatury spod znaku „sukces to ja”.