Panie Jakubie, często słyszymy, że biznes nie lubi się z nauką. Czy to prawda, czy może mamy do czynienia z „szorstką przyjaźnią”?
Przyczyna jest bardziej prozaiczna – po prostu nie mamy na siebie nawzajem czasu. Z jednej strony naukowcy żyją ewaluacją, pisaniem wysoko punktowanych artykułów, slotami oraz sprawozdaniami w swoich jednostkach macierzystych. Martwią się też o to, jak na ich rolę dydaktyków i twórców nowych idei wpłynie AI. Zamiast mieć przestrzeń do wolnego myślenia i szukania partnerstw, gonią w piętkę.
Podobnie jest w biznesie, który w ciągu ostatnich pięciu lat uderzył COVID, zerwane łańcuchy dostaw, wojna w Ukrainie, cła Trumpa, a ostatnio wysokie ceny energii i niepewność związana z AI.
My lubimy się trzymać wygodnych tez z przeszłości: naukowcy obawiają się, że biznes chce wszystko za darmo albo ich okradnie. Z kolei każdy prezes musi na początku spotkania opowiedzieć historię rozczarowania nieudaną współpracą sprzed lat. Mam wrażenie, że to wynika z wygody i strachu.
Strachu?
Jest to strach przed rzeczywistym „sprawdzam”. Kiedy naukowiec idzie do biznesu, musi liczyć się z weryfikacją swojej przydatności, umiejętności atrakcyjnego komunikowania i elastyczności. Gdy biznes idzie do nauki, musi pokazać, że ma ambicje, akceptuje ryzyko i celuje w coś więcej niż istniejące produkty i sprzedaż. To jest strach przed refleksją, czy moja praca na pewno jest impaktowa, to znaczy, czy rzeczywiście trwale rozwija gospodarkę i zmienia otoczenie społeczno-gospodarcze. Kluczowy jest jednak brak czasu i za mało robimy, aby stworzyć obu tym światom przestrzeń do odkrycia wartości we współpracy.
Czytaj także: Dlaczego uniwersyteckie spin-offy nie mogą się przebić? Nowy raport ukazuje bariery
A co z niechęcią? Czy nie jest tak, że część naukowców po prostu chce być naukowcami, pisać artykuły i wykładać, a tworzenie spin-offów ich nie interesuje?
Pełna zgoda – bycie przedsiębiorcą i tworzenie spin-offa deeptechowego nie jest dla wszystkich. My w Porozumieniu Spółek Celowych absolutnie to rozumiemy.
Natomiast praca naukowa w naszym przekonaniu nie może kończyć się tylko publikacją. Nawet w przypadku badań podstawowych, które nie mają szansy przekształcić się w spółkę, jest przestrzeń do dyskusji, jak podnieść ich impakt w zakresie upowszechniania w społeczeństwie czy wdrażania modeli teoretycznych na rynku. Naukowcy zostają w nauce po to, żeby kształtować otoczenie. Chodzi więc o ten czas, który umożliwi im zastanowienie się wspólnie z nami, co jeszcze mogliby zrobić, żeby ich decyzja o pozostaniu w nauce miała sens.
Wspomniał Pan o braku płaszczyzny spotkań. Jak to zmienić?
Jestem absolutnie przeciwnikiem wszelkich platform jako miejsca spotkań nauki z biznesem – to jest mrzonka.
Transfer technologii udaje się tam, gdzie doświadczeni brokerzy robią to od dawna i mają relacje oparte na zaufaniu. To muszą być ludzie doceniani w strukturach uczelni, którzy mogą inspirować kierunki badań na samym początku, walidować wyniki i zachęcać firmy do rozmów z naukowcami. Po drugie, musimy sprawić, żeby naukowców nie frustrowały zasady ewaluacji, punktowanie czy korporacyjne sprawozdania co piątek.
Biznes z kolei musi tworzyć przestrzeń i powołać stanowiska menedżerów – wraz z konkretnymi KPI – którzy mają czas, cierpliwość i są w pełni skoncentrowani na poszukiwaniu wartości we współpracy z nauką.
Czytaj także: Nie tylko spółki celowe. Jak jeszcze można wspierać spin-offy i startupy z uczelnianym rodowodem?
Zarówno Pan, jak i cały zespół Porozumienia Spółek Celowych wykonujecie codziennie świetną robotę na rzecz akademickiej przedsiębiorczości. Czy zatem teza o złym stanie na linii nauka-biznes nie jest zbyt przesadzona? Jaka jest Pana obiektywna ocena obecnej sytuacji?
Z jednej strony polska nauka potrafi. Przez 10 lat nasi naukowcy zrealizowali ponad 4000 projektów dla ponad 2500 firm. Powołali również 246 spin-offów akademickich. Natomiast, mimo wszystko, moja wypowiedź będzie gorzka. Oto bowiem mam niestety coraz większe przekonanie, że my za chwilę przestaniemy dawać radę i przestaniemy być potrzebni jako polska nauka.
Dlaczego?
Jest kilka powodów. Po pierwsze, grozi nam utrata dotychczasowej przewagi. Współpracując z europejskimi korporacjami, widzimy ich działy R&D zatrudniające setki inżynierów z doktoratami i doskonałą infrastrukturę. Nie mamy już przewagi, że najlepsi eksperci i infrastruktura są w nauce.
Po drugie, czeka nas kryzys kadrowy. Fatalny poziom finansowania i PR wokół nauki sprawia, że nadchodzi ogromna wyrwa kadrowa. Młodzi ludzie po studiach doktoranckich odchodzą, wybierając korporacje, gdzie mogą liczyć na zarobki rzędu 20-30 tys. zł, zamiast nauki, oferującej 5 tys. zł, niepewną przyszłość i 10% skuteczności grantów. Kolejny powód do niepokoju to brak realnych reform. Zapowiadane zmiany w ewaluacji to niestety lifting. Nie widzę, by ścieżka „profesora od biznesu”, czyli impaktowa i wdrożeniowa, została wyniesiona na piedestał.
Dostrzegam także bierność spółek skarbu państwa, które powinny pełnić rolę animatora i inspiratora kierunków badań, działając jak np. Philips w Holandii. Tymczasem, nasze firmy kupują gotowce w Niemczech, bo tak jest bezpiecznie. Gdy ogłaszane są umowy rodzimych spółek z Amerykanami na chmurę, zastanawiam się, jaka jest w tym suwerenność technologiczna i jak wspieramy polską naukę. I wreszcie, nauka nie jest po prostu politycznym priorytetem. Od 10 lat pukamy do kolejnych ekip, do kolejnych gabinetów, nie marudząc, ale stawiając się z gotowymi koncepcjami i propozycjami, które się nie przebijają.
Jeśli do tego wszystkiego dołożymy wpływ generatywnego AI, który wkrótce będzie tworzył leki, design mebli i produkty spożywcze, za chwilę będziemy mieli absolutny kryzys.
Często jedynym postulatem nauki jest „więcej pieniędzy”. Czy z Pana perspektywy to najsensowniejszy priorytet?
Absolutnie jestem za tym, że polska nauka zasługuje na wyższy poziom finansowania, a obecny poziom jest żenujący. Powinniśmy zainwestować w bardzo solidne badania podstawowe bez wielkiego nacisku na aplikacyjność i zwrot z inwestycji w pół roku. Musimy też doinwestować badania wdrożeniowe, ale w obszarach kluczowych.
Tu jednak pojawia się kluczowe „ale”: bezrefleksyjne 3% PKB na naukę nie da adekwatnych efektów. Brakuje nam nowej polityki naukowej państwa i strategii rozwoju deeptechu, którą mają już nasi sąsiedzi z regionu. Gdy rektorzy mówią: „dajcie więcej pieniędzy”, moja prosta odpowiedź brzmi: „pokażcie na co”.
Obecnie – jako środowisko akademickie – żyjemy w silosach. Za mało widzę wspólnych ofert, powoływania wspólnych spin-offów czy synergicznego działania między uczelniami i instytutami. Każdy rektor tupta sam do swoich firm i do ministra.
Czytaj także: Komercjalizacyjny pakiet zmian. Czy postulaty Jakuba Jasiczaka mogą pomóc akademickiej przedsiębiorczości?
Jak zatem dystrybuować te środki? Pieniądze z helikoptera czy wsparcie celowane?
Jestem za mądrym miksem.
Po pierwsze, musimy przeanalizować siłę polskiej nauki i potrzeby rynkowe, wybrać krytyczne obszary, w których jesteśmy w stanie dostarczyć unikalną wartość w skali Europy i świata, i tam przyłożyć więcej pieniędzy. To ministerstwo, po rzetelnych analizach, powinno wskazywać, w których obszarach mamy inwestować. Po drugie, wspierałbym uczelnie, które mają ambicje budowania własnych wehikułów, np. ściągania kapitału od absolwentów, by tworzyć fundusze zalążkowe na testowanie prototypów na wyższych poziomach gotowości technologicznej, czyli to będzie TRL 5, 6, 7.
Po trzecie, każda uczelnia zasługuje na dofinansowanie rzeczywistych „sprzedawców”. Mam na myśli kadry tech transferu, które nie przesiadują za biurkiem. To mają być ludzie, którzy 24 godziny na dobę budują relacje, szukają styku z rynkiem, wyciągają naukowców na dobrze przygotowane spotkania z biznesem, ale też nieustannie odpytują rynek, przede wszystkim MŚP, miasta czy NGOsy, o potrzeby i przekuwają je na agendy badawcze, inspirując naukowców.
Niestety, za mało pieniędzy przeznaczamy na zatrudnianie, szkolenie i wsparcie takich kadr.
Gdyby mógł Pan wdrożyć dzisiaj jedną rzecz, która miałaby zwiększyć poziom współpracy na linii biznes-nauka, co by to było?
Mam gotową odpowiedź. Na półkach w Ministerstwie Nauki leży gotowa koncepcja przygotowana przez Porozumienie Spółek Celowych, która nazywa się Projekt 1%.
Czym jest Projekt 1%?
Ten 1% to jest docelowa relacja pomiędzy przychodami ze sprzedaży wyników badań – uwaga: nie przychodami z usług czy wynajmu, ale ze sprzedaży wyników – do nakładów na działalność badawczo-rozwojową. Dziś wskaźnik ten jest często stukrotnie niższy. Są uczelnie, które dostają kilkaset milionów złotych rocznie na badania, a sprzedają wyniki za kilkaset złotych. To nie jest problem kompetencji kadr transferu, ale brak strategii i specjalizacji uczelni – po prostu nie mamy nic na sprzedaż.
Projekt 1% to zestaw działań, które nazywamy disruptive tech transfer. Stawiają one służby transferu technologii na początku procesu badawczego, a nie tylko na końcu. Naukowiec nie może wymyślić problemu, zrealizować badania i wtedy przerzucić nam wynik przez płot, mówiąc: „a teraz to komercjalizujcie!” Tech transfer musi inspirować kierunki badań.
Gdyby rektor przyszedł do ministerstwa i powiedział: „Chcę osiągnąć ten 1%”, my jako Porozumienie Spółek Celowych wchodzimy z całą metodyką oceny i całym wachlarzem sprawdzonych działań (bo popełniliśmy przez 10 lat wszystkie możliwe błędy). Wdrażamy rekomendacje dotyczące kierunkowania badań, uproduktowienia wyników i rozwoju styku z rynkiem.
Projekt 1% podnosi poprzeczkę kadrom zarządzającym uczelniami, ale z naszą pomocą. To nie jest tylko nakaz, to jest deklaracja ministerstwa: „Chcemy tobie pomóc, aby znacznie zwiększyć przydatność i impakt badań naukowych prowadzonych ze środków publicznych”.