Krzysztof Wikliński – nie można się obawiać, trzeba działać

Dodane:

Lech Romański Lech Romański

Udostępnij:

Ma duże doświadczenie, chociaż jest jeszcze młody. Od teorii, zdecydowanie woli praktykę. Rozmawiamy z Krzysztofem Wiklińskim – człowiekiem, którego prawdopodobnie nie znacie, ale na pewno kojarzycie któryś z jego biznesów internetowych.

Ma duże doświadczenie, chociaż jest jeszcze młody. Od teorii, zdecydowanie woli praktykę. Rozmawiamy z Krzysztofem Wiklińskim – człowiekiem, którego prawdopodobnie nie znacie, ale na pewno kojarzycie któryś z jego biznesów internetowych.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z internetem?

To był mniej więcej rok 2004, więc miałem wtedy z 16 lat. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem był sklep internetowy reprodukcje.com. Za 600 złotych kupiłem domenę na Allegro. Pod nią nic nie było. Ten sklep, który widzisz w tej chwili, nawet większość tekstów została napisana wtedy przeze mnie. Wszystko jest praktycznie tak jak na początku. Grafika, działanie sklepu, cały pomysł na ten sklep wyszedł z mojej głowy. I pomimo upływu czasu, wydaje mi się, że jest on naprawdę fajnie zaprojektowany pod target, do którego skierowana jest oferta sklepu. Jak się przeklikasz przez niego, to sam zobaczysz ciekawe opcje, np. oprawianie obrazów. To był mój pierwszy „duży” projekt.

Ciekawe. A skąd u nastolatka pomysł na sklep internetowy z reprodukcjami?

To było proste. Monitorowałem Allegro pod kątem kupna domeny lub serwisu internetowego i trafiłem na aukcję domeny reprodukcje.com. Pomyślałem sobie, że może fajnie by było otworzyć pod tym jakiś sklep z obrazami. Uznałem, że reprodukcje to ciekawa nisza i może nie będzie z tego milionów, ale na pewno łatwo będzie zdobyć pozycję. Wiesz, to było takie proste myślenie nastolatka o SEO – mam domenę z frazą kluczową, to będę wysoko w Google. I tak było. Ba, nawet do tej pory tak jest. Jak sobie teraz wpiszesz „reprodukcje” w Google, to sklep wyskoczy Ci na drugim miejscu. Wtedy był na pierwszym, więc od razu miałem tam jakiś ruch, było trochę wejść.

Czyli baza była całkiem niezła, ale skąd wziąłeś towar do sklepu?

Znalezienie dostawcy było oczywiście największym wyzwaniem. Znajdź dostawcę reprodukcji jak masz 16 lat i ogarnij całą logistykę 🙂

Jak to zrobiłeś?

„Wygooglowałem” firmę Turkowiak. To jest chyba największy producent reprodukcji na Europę Środkowo-Wschodnią. Duża firma, mają całą halę produkcyjną. Tak się jakoś złożyło, że zadzwoniłem do nich, przedstawiłem im swój pomysł i od razu przekierowano mnie do właściciela tej firmy. I w zasadzie z właścicielem i jego żoną wspólnie to wszystko zorganizowaliśmy. Jako nastolatek nie mogłem otworzyć swojej firmy, więc wszystko przechodziło przez firmę moich rodziców. A umowa była taka, że zamówienia spływały do mnie, oni to pakowali u siebie i wysyłali bezpośrednio do klienta, więc ja nigdy nie widziałem tego towaru na oczy.

Nigdy?

No raz sobie zamówiłem z ciekawości. Rodzice moich kolegów też zamówili parę sztuk, więc ok, parę razy widziałem towar, ale nigdy więcej nie miałem z nim styczności prowadząc sklep internetowy. Tak jak mówiłem wcześniej, moja rola ograniczała się do zbierania zamówień, które spływały mailowo. Ja te zamówienia tylko przekazywałem dalej i miałem z tego całkiem solidny procent. Miesięcznie zarabiałem wtedy kilka tysięcy. Jak na 16-latka to naprawdę sporo. Ale w końcu sprzedałem ten sklep.

Czemu?

Wiesz, zbliżała się matura, więc miałem co innego na głowie. Sklep sprzedałem tej firmie, z którą współpracowałem przez ten cały czas. Co ciekawe, dopiero w momencie kiedy sprzedawałem im reprodukcje.com, oni dowiedzieli się ile mam lat.

Jak zareagowali?

No byli w szoku. My wszystkie sprawy załatwialiśmy telefonicznie, a ja przez telefon zawsze miałem taki trochę starszy, poważny głos i oni w ogóle nie wyczuli tego, że mogę mieć kilkanaście lat.

Ale udało się. Sprzedałeś sklep, miałeś pewnie trochę gotówki w zanadrzu. Jak ją zagospodarowałeś?

Po sprzedaży sklepu kupiłem hosting, który nazywał się i365.pl. To był trochę zaniedbany biznes, ale całkiem duży. Miał kilka tysięcy klientów.

Jak trafiłeś na ten biznes?

To była firma znajomego, której chciał się pozbyć, bo coś mu nie poszło. Generalnie nie dopilnował pewnych spraw, klienci zaczęli się wkurzać, bo jakość była coraz słabsza. Połowa serwerów była w Stanach, połowa w Niemczech. Ja chciałem zrobić fajny jakościowo hosting w Polsce, więc przeniosłem wszystkie serwery tutaj. Moim zadaniem było postawienie tego wszystkiego na nogi.

Udało się?

Raczej tak, chociaż popełniłem parę błędów. Na pewno chciałem zaoferować zbyt wysoką jakość za niską cenę. Powinienem był to przenieść do Niemiec i tam trzymać, bo koszty bieżące byłyby znacznie niższe. Wtedy serwery w Polsce były dużo droższe niż w OVH czy Hetznerze. Zresztą cały czas jest. Dlatego to było złe posunięcie z mojej strony. Tak czy inaczej, udało mi się wyprowadzić firmę na prostą. Jakość usług się poprawiła, klienci przestali się skarżyć, firma zaczęła działać tak, jak powinna. Na koniec sprzedałem tą firmę Marcinowi Misztalowi z Tro Media, on to później wcielił w Domenomanię.

I to był rok…

Jak sprzedawałem i365, to był chyba 2007 rok.

Czyli miałeś 19 lat i dwa biznesy internetowe za sobą?

W sumie to trzy, bo jeszcze w międzyczasie zaangażowałem się w Ajo.

Czym było Ajo i skąd się wzięło w Twoim życiu?

Ajo to było forum wielotematyczne, które prowadził mój znajomy, ale mu nie szło. Nie potrafił spinać kwestii biznesowych w tym projekcie, przez co forum raz działało, raz nie. Odezwałem się do niego z pytaniem, czy nie chciałby tego sprzedać. Jakoś się dogadaliśmy, kupiłem to. Udało mi się rozkręcić Ajo do tego poziomu, że było w pierwszej setce polskiej Alexy. W szczycie było chyba 60. miejsce.

Ale też to sprzedałeś?

Tak. I również Marcinowi Misztalowi. To był, a może nawet jest, flagowy produkt spółki Tro Media S.A.

Dobry klient 🙂 Czym zająłeś się później?

W 2009 roku założyłem razem z Tomkiem Piwońskim firmę Solpeo, która dostała dotację i miała zajmować się grami internetowymi. To był ciekawy czas, bo nikt jeszcze za bardzo nie patrzył w stronę HTML5, a my musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie czy robić grę we flashu czy innej technologii. Postawiliśmy na HTML5, bo wydało nam się to najlżejsze i najbardziej „user friendly”. To był dobry wybór. Zebraliśmy ekipę do firmy i ruszyliśmy. W kilka miesięcy zebraliśmy cały zespół, który jest naprawdę bardzo dobry.

Firma działa już 3 rok, ostatnio wygraliście GSC 2012, wszystko się układa. Zamierzacie wypuścić własny tytuł, czy skupicie się na licencjonowaniu silnika?

Własny tytuł to jest na pewno nasze marzenie, natomiast sam silnik wymaga tak dużo pracy, że nie ma czasu na zrealizowanie tego marzenia. Dlatego też, skupiamy się na jego rozwoju, bo to jest nasz core business. Oprócz tego, że będziemy licencjonować silnik większym podmiotom, które wyraziły swoje zainteresowanie, to będziesz mógł na zasadach jakby open-sourcowych skorzystać z naszego silnika i stworzyć w oparciu o niego własną grę. Płatność będzie za dostęp do backendu. Taki jest nasz model biznesowy. Więcej szczegółów Tomek powiedział już w wywiadzie dla MamStartup.

Ok, po Solpeo przyszedł czas na…?

Kolejne biznesy związane z internetem, tylko trochę od innej strony. W 2010 roku również z Tomkiem Piwońskim zaczęliśmy rozwijać GVT, czyli firmę, która jest dostawcą internetu w kilku miejscowościach pod Warszawą. Po jakimś czasie jako GVT kupiliśmy udziały w krakowskiej serwerowni Ionic. Robi się z tego naprawdę solidny podmiot. Oprócz tego, rozwijałem parę serwisów.

Coś ciekawego?

To były takie typowo zasięgowe serwisy, ale też bawiłem się w rzeczy typu virtual goods.

Ale chyba najlepszym strzałem okazał się Kwejk? Jak to się stało, że wszedłeś w ten biznes?

To jest bardzo prosta historia. Dymitra poznałem mniej więcej w połowie 2010 roku na jakiejś imprezie motoryzacyjnej. Utrzymywaliśmy kontakt, Dymitr miał co chwila jakieś pomysły. Myśleliśmy o tym, żeby zrobić coś wspólnie. Pewnego dnia powiedział mi, że realizuje jakiś projekt, ale na razie nic nie chce mówić i odezwie się jak będą jakieś dobre statystyki. To było w grudniu 2010 roku, a już w styczniu 2011 spotkaliśmy się w tej sprawie. Pokazał mi Kwejka, wtedy było chyba kilkadziesiąt tysięcy „uników” i ten projekt mógł wystrzelić, ale wcale nie musiał. Jedno było pewne – potrzebna była kasa. Dogadałem się z Dymitrem i moja firma Cube Investments kupiła 50% udziałów w Kwejku. Był jeszcze jeden wspólnik z nami, ale po jakimś czasie odkupiliśmy jego udziały.

Spodziewałeś się, że Kwejk tak wystrzeli?

Po cichu na to liczyłem, ale to naprawdę nie było takie oczywiste. Jak spojrzysz na polski internet na przestrzeni ostatnich lat, to dojrzysz jedną rzecz – do absolutnego mainstreamu przebiły się Demotywatory i Kwejk. Nie znajdziesz innych serwisów o tak dużym zasięgu, które bez porządnego wsparcia kapitałowego, samym viralem dotarły do ścisłego topu polskiego internetu. Wymyślenie i stworzenie czegoś tak dużego w obecnych realiach jest naprawdę dużym wyzwaniem i szacunek dla tego, komu uda się ta sztuka.

Może potrzebny jest przełom technologiczny…

Niekoniecznie. Tak się może wydawać, patrząc na to jak wygląda rynek, ale pewnie znowu przyjdzie ktoś taki jak Dymitr i bardzo prostym produktem otworzy wszystkim oczy. Tak samo było z Instagramem. Oczywiście nie porównuję go do Kwejka, bo jest bardziej zaawansowany technologicznie, ale też jest prostym pomysłem.

Klucz do sukcesu tkwi w prostocie?
Największy potencjał drzemie w prostych pomysłach, nieskomplikowanych rzeczach, bo z takich serwisów czy aplikacji będą korzystać ludzie. Jeśli coś ma przebić się do absolutnego topu, to musi być proste. Te bardziej rozbudowane oczywiście często są bardzo użyteczne, ale nie nadają się do tego, żeby przeciętny użytkownik korzystał z nich na co dzień.

Myślisz, że następna rzecz, która urośnie jak Kwejk może być czysto mobile’owa?

Jeśli chodzi o mobile, to wydaje mi się, że w tej chwili obserwujemy duży wyścig technologiczny. To jest porównywalne do tego, co kiedyś było z komputerami. Pojawiały się komputery z procesorami 400, 600, 800 mhz, gigaherzowe, potem mieliśmy rdzenie, komputery z procesorami wielordzeniowymi, coraz więcej ramu – wszystko to rosło. Smartfony rosną według tego samego schematu, tylko może trochę szybciej. Są coraz bardziej dostępne, jest ich coraz więcej. Kolejnym krokiem w tym procesie będzie dostępność internetu w smartfonach. Tu jest dużo do zrobienia, bo wiele osób jeszcze ogranicza się z korzystaniem z internetu mobilnego w obawie przed wysokimi rachunkami. Jednak koszty cały czas spadają i w niedalekiej przyszłości nikt nie będzie tego liczył, bo to będą groszowe sprawy albo nawet darmowe. Wtedy aplikacje będą rosły bardzo szybko i z pewnością pojawi się coś, co powtórzy sukces Kwejka.

Mamy rok 2012, jesteś zaangażowany w kilka projektów, masz kilka firm. Jak dajesz radę to wszystko pogodzić?

Ja jestem taką osobą, że jak nie mam na głowie miliona spraw, to źle się czuję. Musze mieć cały czas hardkorowo dużo pracy, żeby normalnie funkcjonować. I w tym roku nic się w tym temacie nie zmieni 🙂 Jest Solpeo, jest Kwejk, GVT, Ionic i parę innych projektów, więc cały czas jest co robić.

Ale zamierzasz działać jak dotychczas? Chodzi mi o takie skakanie z kwiatka na kwiatek – kupujesz, rozwijasz, sprzedajesz i wchodzisz w coś innego…

Wiesz, czas kiedy wchodziłem w jakiś biznes, rozwijałem go i potem sprzedawałem był na samym początku, jak miałem naście lat. Teraz trochę inaczej do tego podchodzę. Jak sobie spojrzysz na Kwejka, Solpeo, GVT, to we wszystkie te biznesy zainwestowałem swój czas, pieniądze i jakieś doświadczenie, dlatego bardziej nastawiam się na zwroty z bieżącej działalności niż w formie exitu. Traktuje to jako biznesy długofalowe i takie skakanie z kwiatka na kwiatek nie wchodzi w grę.

Masz już spore doświadczenie w biznesie internetowym. Mimo to, nie widać Cię na konferencjach branżowych czy konkursach. Jaki masz stosunek do takich eventów i branży internetowej w ogóle?

Branża skupiona wokół startupów i pomysłów internetowych jest jak najbardziej ok. Są ludzie, którzy mają jakiś swój pomysł, chcą się nim podzielić, inni posłuchają i ocenią, itd. To jest w porządku. Natomiast mam trochę sceptyczny stosunek do „pseudomentorów”, blogerów i ekspertów branżowych. Takich osób w tej branży jest wiele. Można ich spotkać na konferencjach, zobaczyć i wysłuchać. Jednak są to osoby, które mają pokłady wiedzy teoretycznej nigdy nie przełożonej na praktykę. Dlatego też, raczej nie pojawiam się na branżowych eventach. Zdecydowanie bardziej wolę w tym czasie robić swoje.

Jako praktyk, co byś doradził osobom, które mają pomysł na startup?

Przede wszystkim nie czekać ze swoim pomysłem. Internet jest tak dynamicznie rozwijającym się medium, że jak masz jakiś pomysł, to go realizuj od razu. Trzeba strzelać pomysłami, jak najwięcej wydawać ich na światło dzienne i może któryś z nich wypali. Nie jest tak, że możesz sobie zrobić jeden produkt, w nieskończoność go dopieszczać i czekać aż zażre.

Drugą istotną rzeczą jest brak kompleksów. Nie można obawiać się realizacji i myśleć w ten sposób, że mam jakiś pomysł, w sumie jest fajny, ale ja jestem zwykłym szaraczkiem z Kościeliska Dolnego i co powie na to branża, czy mam umiejętności, czy ktoś to doceni, itd. Trzeba działać. Jak pokazał chociażby przykład Dymitra, w każdej chwili może wyskoczyć ktoś znikąd i zmienić branżę internetową. Taką osobą może być każdy z nas.

Dzięki za rozmowę!