Od freelancera do organizatora obozu dla przedsiębiorców Founders Camp. Rozmawiamy z Michałem Bąkiem

Dodane:

Adam Sawicki, Redaktor prowadzącyRedaktor prowadzący MamStartup Adam Sawicki

Od freelancera do organizatora obozu dla przedsiębiorców Founders Camp. Rozmawiamy z Michałem Bąkiem

Udostępnij:

Michał Bąk to przedsiębiorca, który seryjnie tworzy i prowadzi projekty. Na swoim koncie ma agencję content marketingową Elivo i serwis Marketing i Biznes. Niedawno wystartował z nową inicjatywą – obozem dla przedsiębiorców Founders Camp. Rozmawiamy z Michałem o drodze, jaką pokonał, aby z freelancera stać się organizatorem eventu.

Founders Camp to obóz dla przedsiębiorców. Najbliższa edycja odbędzie się 17.09.2020 w Zawierciu. Więcej szczegółów tutaj.

Czym się zajmowałeś, zanim przeszedłeś na swoje?

Po maturze trafiłem do Urzędu Marszałkowskiego na staż jako archiwista. Zarabiałem wówczas dosłownie 600 złotych, przez co na wszystkim musiałem oszczędzać – zamiast kupić bilet za 2,50 zł, wolałem do pracy przejść się piechotą. W efekcie zacząłem poszukiwać dodatkowych zajęć. Nie chciałem jednak, żeby to było skręcanie długopisów lub wypełnianie ankiet, bo chociaż w tamtych czasach – około 15 lat temu – było to popularne zajęcie, to słabo opłacane. Nauczyłem się więc copywritingu, pozycjonowania stron internetowych i pisania tzw. precli. Zacząłem pozyskiwać zlecenia, w międzyczasie ze stażysty stałem się pracownikiem, a moja pensja urosła do 1600 zł miesięcznie. Szybko okazało się jednak, że „na boku” potrafię zarobić najpierw drugie tyle, a potem nawet więcej. Stwierdziłem wówczas, że jeśli zrezygnuję z etatu i uwolnię osiem godzin, to zarobię nawet więcej. I tak po dwóch latach zrezygnowałem z posady urzędnika, poświęcając się w pełni „dodatkowym” zleceniom, które stały się moim głównym źródłem utrzymania.

Przez pierwsze siedem miesięcy po odejściu z pracy nie prowadziłem działalności gospodarczej, ale rozliczałem się z klientami na zasadach umowy o dzieło. Było to zarówno męczące, jak i ograniczające, bo nawet do drobnego zlecenia na 50 zł musiałem wystawiać fizyczny dokument, podpisać go, wysłać i poprosić klienta o odesłanie podpisanej kopii. Niektórzy klienci nie traktowali takiej współpracy poważnie, dlatego zdecydowałem się założyć działalność gospodarczą.

I czy ta przygoda z freelancem przygotowała cię do roli przedsiębiorcy?

Nawet bardzo. W tamtym czasie nauczyłem się pozyskiwać zlecenia, pisać cold maile i wykonywać cold calle – w międzyczasie zatrudniłem się w call center, żeby nauczyć się rozmawiać z klientami przez telefon. Potem stwierdziłem, że prędzej czy później dobiję do finansowego sufitu. Niezależnie, czy sufit wyniesie 5 tysięcy zł, 10 tysięcy lub 15 tysięcy, wiedziałem, że jest nad głową, co uzmysłowiło mi jedną rzecz: żeby zarabiać więcej, muszę przekazać część obowiązków innym. W ten sposób znalazłem pierwszych podwykonawców. Pierwszy raz zderzyłem się także z zatorami finansowymi. Brałem zlecenia, przekazywałem je podwykonawcom, klienci nie płacili na czas, a podwykonawcom trzeba było zapłacić. Dostałem finansowej zadyszki.

Ale w końcu złapałeś oddech?

W końcu tak. Ale szczerze mówiąc, wówczas sobie nie radziłem. Żeby utrzymać płynność finansową, musiałem zapożyczać się u rodziny, przyjaciół i znajomych. Nie nauczyłem się zarządzać finansami, za to sięgnąłem po najprostsze rozwiązanie, które okazało się tymczasowe, bo problemy finansowe zataczały koło. Przekazywałem zlecenia podwykonawcom, klienci nie płacili na czas, pożyczałem pieniądze na wynagrodzenia, a potem zarabiałem, żeby spłacić bliskich. I tak w kółko.

Z czasem nauczyłem się, żeby pobierać od klientów zaliczki i oferować przedpłaty na atrakcyjnych warunkach, co w przypadku nowych klientów oczywiście nie było proste, ale się udawało, bo za przedpłatę dawałem rabaty. Obie strony były więc zadowolone – klient z rabatu, a ja z natychmiastowego wynagrodzenia, które poprawiało płynność finansową mojej młodej firmy. Swoją drogą, polecam pobieranie przynajmniej zaliczek nie tylko dlatego, że poprawiają kondycję finansową firmy, ale również dlatego, że są pomocne w postępowaniu windykacyjnym. Kiedy mamy historię współpracy z klientem, umowę i zaliczkę na koncie, znacznie łatwiej wyegzekwować od klienta uiszczenie brakującej części wynagrodzenia.

Mimo tej wiedzy nie obyło się bez trudności. W międzyczasie dwa razy wracałeś na etat. Dlaczego?

Przez płynność finansową. Nie było jednak tak, że zamknąłem firmę. Nie. Dalej ją prowadziłem, a na etacie pracowałem jako samozatrudniony. Zatrudniłem się wówczas w agencjach interaktywnych, bo czułem się przytłoczony sytuacją finansową – to był jeden powód. Drugi był taki, że chciałem dowiedzieć się, jak zbudować własną agencję. Ale zamiast dowiedzieć się, jak robić agencję, dowiedziałem się jak jej nie robić.

To znaczy?

Właściciele tych agencji prowadzili kilka biznesów. A jeśli szef nie poświęca czasu firmie, nie zbudował odpowiednich struktur, to w firmie panuje chaos. Zauważyłem wówczas, że firma musi mieć management średniego szczebla, aby jej właściciel nie zajmował się wszystkim, żeby mógł przekazać część obowiązków swoim pracownikom i na przykład mógł spokojnie pojechać na wakacje. Ktoś musi odpowiadać za obsługę klientów, sprzedaż, wystawianie faktur i tak dalej – i nie może to być jedna osoba. W tych organizacjach tego brakowało. Nie chciałem powielać tego schematu u siebie w firmie.

Zatem co było dalej? Jak z freelancera stałeś się w przedsiębiorcą?

Na dobre odszedłem z etatu, chociaż pieniędzy miałem zaledwie na miesiąc działalności. Zacząłem więc kombinować, co zrobić, aby za chwile znów nie wracać do czyjejś firmy. I tak pierwszy miesiąc poświęciłem na napisanie e-booka. Miałem to szczęście, że przepisy dotyczące przetwarzania danych osobowych nie były wówczas tak restrykcyjne, jak obecnie po wprowadzeniu RODO, bo popełniłem błąd. Mianowicie czytelnik, który pobrał e-booka, nie musiał tego uwierzytelniać dodatkowym mailem. E-book rozszedł się na tyle szeroko, że zacząłem pozyskiwać dużych klientów – dziś taki sam zabieg pewnie by się nie sprawdził, bo obecnie e-booki są bardzo powszechne. Wtedy pozycjonowałem swoją agencję jako agencję, która wspierała działanie e-commerce, ale z biegiem czasu skręciłem i zawęziłem obszar działalności do content marketingu. To była najlepsza decyzja, jaką do tamtej pory podjąłem, bo wraz z wąską specjalizacją rynek wiedział, że Elivo zajmuje się marketingiem treści. Wówczas zaczęliśmy obsługiwać między innymi software house’y i sklepy internetowe, robiąc dla nich blogi, wideo i content anglojęzyczny.

Potem okazywało się, że robienie firmy usługowej jest bardzo trudne, konkurencja ogromna, a naciski klientów na obniżenie marży silne. Z drugiej strony nie miałem tak dużej wiedzy i umiejętności jak na przykład Franciszek Georgiew, który tworząc Social Tigers, popełnił masę błędów, ale potrafił te błędy skorygować i rozwinąć agencję. Ja tego nie potrafiłem. Do tego bardzo stresowała mnie obsługa dużych projektów, zwłaszcza gdy było ich sporo. Nad wszystkim trzeba było zapanować, dograć terminy, dostarczyć dobre treści i na koniec zadbać, by treści przyniosły biznesowe rezultaty – a to w przypadku content marketingu jest trudno mierzalne. W efekcie dłużej nie zajmuję się agencją; przekazałem ją w ręce innej osoby. Sam zaś poświęciłem się serwisowi Marketing i Biznes, który zresztą przeszedł pivot. Z serwisu stał się społecznością przedsiębiorców. A teraz staje się firmą produktową.

Skąd pomysł, aby przekształcić serwis w społeczność?

Prowadzenie serwisu to wciąż działalność usługowa opakowana w model reklamowy. Do tego prowadziłem i agencję Elivo, i serwis Marketing i Biznes jednocześnie. Powinienem był do obu podmiotów stworzyć oddzielne zespoły z odrębnym managementem. Wtedy miałoby to rację bytu. W międzyczasie urodził mi się syn i musiałem skupić się na rodzinie. Dlatego stwierdziłem, że „trzeba iść w produkty”. Produkty pozwalają prowadzić sprzedaż, trafiając do masy. Sprzedając usługi, zwykle rozmawiasz z jedną osobą, a potem realizujesz tę usługę. Trudno taki model skalować.

Żeby sprzedawać produkty – cyfrowe lub fizyczne – potrzebujesz silnika, a tym silnikiem często jest społeczność. Jak ją budować?

Społeczności biznesowe w Polsce są słabo zrealizowane. Dlatego, jeśli chcesz zbudować społeczność wokół tematu B2B, szukaj inspiracji na grupach poświęconych produktom B2C. Sam tak robię i na przykład obserwuję społeczność zbudowaną wokół Akardo. Warto też obserwować Daniela Kotlińskiego z Social Tigers, który ma ciekawe spojrzenie na budowanie społeczności. Natomiast co ja radzę odnośnie budowania społeczności? Żeby rozmawiać z ludźmi i prosić ich, aby się zaangażowali. I na początku to zaangażowanie odzwierciedla się obecności online. Potem przychodzą spotkania na żywo, na przykład społeczność Marketing i Biznes po raz pierwszy zobaczyła się w realu podczas urodzin MIB-u, gdzie spotkało się 90 osób (większość z grupy na Facebooku), a po raz drugi podczas konferencji Founders Mind, w której udział wzięło 150 gości. Teraz idziemy o krok dalej i organizujemy Founders Camp. Ale na początku? Na początku to zagadywanie, rozmowy i tworzenie treści, bo na nich buduje się społeczność.

Przy budowaniu społeczności często porusza się temat personal brandingu, a przy personal brandingu temat autentyczności. Czy ta autentyczność faktycznie jest potrzebna przy budowaniu społeczności? I co dla ciebie oznacza?

Ważna jest i autentyczność, i transparentność. Ludzie nie chcą sztucznych relacji. Internet ma odzwierciedlać relacje z fizycznego świata, a w nim nikt nie chce otaczać się osobami, które koloryzują, przekręcają fakty i są niespójne. Dlatego autentyczność i transparentność jest ważna. A co przez nie rozumiem? Ano to, żeby szczerze o sobie opowiadać, nawet o porażkach. Sam napisałem wiele postów, w których dzielę się swoimi potknięciami i błędami. Jednym z takich wpisów jest ten, w którym piszę o 10 projektach, które położyłem, zanim zdecydowałem się stworzyć własny produkt.

Pisałem także o psychice przedsiębiorcy; o tym, że właściciele firm myślą o nich, wtedy gdy nie potrzeba, na przykład będąc w kinach. Napisałem o tym, jak straciłem 100 000 złotych, bo zatrudniłem niewłaściwych ludzi i przeszacowałem z doborem wielkości biura. Minusem dzielenia się takimi historiami jest to, że ludzie patrzą ci na ręce. Jeśli zaczniesz postępować inaczej niż zwykle, zrobisz coś, co nie pasuje do dotychczasowego kanonu twoich zachowań, to ludzie mogą się odwrócić. Chwalenie się błędami może być kosztowne również dlatego, że internet nie wybacza i nie zapomina. Popełniając duży błąd, możesz stracić wszystko w jednej chwili.

Przed naszą rozmową wspomniałeś, że „bujałeś się” z usługami, dopóki nie poznałeś Maćka Aniserowicza, który podpowiedział, abyś ruszył z własnym produktem. Jak poznałeś Maćka?

Od dłuższego czasu obserwowałem Maćka i zauważyłem, że gdy wydał książkę, a potem zrobił kurs, stał się szczęśliwszym człowiekiem. Po jakimś czasie napisałem do Maćka wiadomość na zasadzie: „Maciek, mam taki problem. Od dwóch lat myślę, o stworzeniu własnych produktów, ale jakoś mi to nie idzie, a jak idzie, to są przepalone”. Umówiliśmy się na spotkanie, pojechałem do Białegostoku i spędziłem trochę czasu z Maćkiem.

Maciek pomógł mi uporać się z hejtem, którego wówczas się obawiałem. Teraz mogę powiedzieć, że zwrócenie się z prośbą o pomoc do Maćka było strzałem w dziesiątkę. Rozmowa z nim popchnęła mnie do tego, bym zorganizował konferencję Founders Mind. Dzień przed ogłoszeniem światu, że takie wydarzenie się odbędzie, byłem bardzo zestresowany.

Zaplanowałem na Facebooku post informujący o evencie na godzinę 7.00, a po godzinie 8.00 dotarły do mnie pierwsze słowa krytyki. I gdyby wtedy Maciek powiedział mi: „słuchaj takich konferencji jest pełno, sam znam kilka”, to pewnie zrezygnowałbym z realizacji projektu. Ale Maciek powiedział co innego: „co złego się stanie, jeśli konferencja nie wypali? Słońce i tak wstanie”. Uzmysłowiło mi to, że tak naprawdę nikogo nie obchodzi co robisz. Poniesiesz porażkę, to świat będzie miał ją w głębokim poważaniu. Dramat rozegra się jedynie w twojej głowie. Maciek powiedział mi także, że jedna zła opinia może popsuć coś świetnego, co zbudowałeś. I każdy twórca boryka się z tym zjawiskiem.

Słowa krytyki nie powstrzymały cię, aby pójść krok dalej i zorganizować Founders Camp. Powiedz, czym jest to wydarzenie?

Founders Camp to spotkanie grupy przedsiębiorców w dużo mniejszym gronie niż podczas konferencji Founders Mind – zależy nam, żeby wydarzenie było elitarne. Podczas tego spotkania przedsiębiorcy uczestniczą we wspólnych warsztatach i imprezach. Razem uczą się i odpoczywają. Organizując ten obóz, przyświecał mi jeden cel. Chciałem, żeby przedsiębiorcy, którzy w moim odczuciu są samotnymi żeglarzami, poznali innych przedsiębiorców, zbudowali z nimi relacje i z ich pomocą zawarli jakiś deal lub partnerstwo. I taka formuła się sprawdza, bo po pierwszej edycji Founders Camp zaobserwowałem, że uczestnicy zapraszają się do grona znajomych na Facebooku, komentują swoje posty, a nawet spotykają się po zakończeniu obozu. Co ważne, udział w Founders Camp mogą brać jedynie przedsiębiorcy. Zdarzyło nam się odmówić uczestnictwa managerowi z jednej organizacji.

W zbliżającej się edycji FC na obóz pojadą przedstawiciele biur księgowych i kancelarii prawnych, software house’ów i agencji digitalowych, czyli szefowie biznesów z rozmaitych segmentów. Ale ich obecność nie jest jedyną atrakcją dla uczestników, bo w obozie biorą udział również mentorzy, którzy stoją na czele dużych organizacji.

Na przykład?

Podczas pierwszej edycji Founders Camp warsztaty sprzedażowe prowadził Filip Duszczak. Ola Pszczoła opowiadała o zatrudnianiu i zwalnianiu pracowników, natomiast Kuba Domeracki mówił o finansach. Częścią każdego obozu są bloki tematyczne podzielone wedle istotnych obszarów prowadzenia biznesu: sprzedaż, marketing, HR, lead generation, finanse i tak dalej.

Do każdego z tych obszarów dobieramy mentorów, którzy mogą pochwalić się osiągnięciami w przedstawionych dziedzinach – to oni uczą naszych uczestników. Co ważne, mentorzy nie przyjeżdżają na obóz w dniu warsztatu, ani nie znikają zaraz po swoim wystąpieniu. Są dostępni przez cały czas trwania Founders Camp, dlatego uczestnicy mogą korzystać z ich wiedzy non stop. Jednym z mentorów podczas poprzedniej edycji był Mateusz Kurleto, który podczas wspólnego odpoczynku przy ognisku zapytał: „co musielibyście zrobić, aby wasze organizacje urosły 10-krotnie?”. Zaczęliśmy dyskutować na ten temat i szukać rozmaitych sposobów. Kuba Król, który prowadzi software house Focus IT, wrócił po obozie do domu na tyle naładowany energią, że jego celem stało się sprostanie postawionemu pytaniu. Nasi mentorzy nie tylko przekazują wiedzę, ale także inspirują do działania.

A ty czego chciałbyś nauczyć się podczas zbliżającego się obozu?

Przede wszystkim marketingu i sprzedaży. Chcę zbudować procesy w takie sposób, aby moja firma mogła działać bez mojego udziału. A będę miał od kogo się uczyć, bo podczas Founders Camp wystąpi Piotr Zaniewicz, założyciel RightHello, który rozłoży proces sprzedaży na czynniki pierwsze. Co ciekawe, podczas pierwszej edycji nauczyłem się, żeby optymalizować w firmie te procesy, w których jest się dobrym. Stąd pomysł, aby wynieść marketing i sprzedaż na kolejny poziom. Wiem bowiem, że to marketing i sprzedaż są kołem napędowym każdej organizacji.

Na koniec powiedz, po czym poznasz, że najbliższa odsłona Founders Camp będzie sukcesem?

Uważam, że już osiągnęliśmy sukces, bo po dwóch tygodniach od rozpoczęcia naboru, zebraliśmy połowę załogi, a sprzedaż zamykamy dopiero 10 września. Zależy mi natomiast, żeby uczestnicy byli zaangażowani i żeby aktywnie tworzyli społeczność, żeby szukali kontaktów i tworzyli trwałe relacje.

 

Artykuł powstał we współpracy z Founders Camp