Tacy sami i LinkedIn między nami: jak chcą nas do siebie przywiązać influencerzy z LinkedIna?

Dodane:

Przemysław Zieliński Przemysław Zieliński

Tacy sami i LinkedIn między nami: jak chcą nas do siebie przywiązać influencerzy z LinkedIna?

Udostępnij:

Żartów, memów czy ironizowania z linkedinowych influencerów jest aż zanadto. Dlatego nie zatrzymujmy się na warstwie humorystycznej, a idźmy krok dalej i na poważnie spójrzmy na mechanizmy stosowane przez internetowych myślicieli.

Metoda pierwsza: „znam i ja Twój ból”

Dlaczego mielibyśmy interesować się mądrościami wypisywanymi przez obcych nam ludzi? No właśnie. Nie ma ku temu powodów. Dlatego influencerzy muszą zbudować bliskość z nami. W tym celu co pewien czas podkreślają, jak bardzo nas rozumieją, jak bardzo ich i nasza sytuacja są podobne, jak bardzo dokuczają nam te same problemy.

„Wiem, jak ciężko jest być przedsiębiorcą”, „czy i Ty masz dość tych regulacji?”, „na pewno i Tobie przyszło walczyć z europejską biurokracją” – to takie wzorcowe zawołania, mające przyciągnąć naszą uwagę. Jeśli odruchowo kiwniemy głową, zgadzając się z autorem posta, że i on, i my jesteśmy po tej stronie barykady, to pierwsze koty za płoty, lody przełamane i już prawie tak jakbyśmy pili bruderszafta.

To, co łączy takie spoufalanie się, to:

  1. odwoływanie się do nieprzyjemnych, bolesnych doświadczeń – wolimy jednoczyć się w bólu i stawiać w roli tych udręczonych;
  2. definiowanie wspólnego wroga czy wspólnej przeszkody, która najskuteczniej burzy nasz codzienny spokój.

I tym samym możemy płynnie przejść na kolejny etap naszej analizy.

Metoda druga: „my kontra oni”

Skoro już zbrataliśmy się z rekinem biznesu z LinkedIna, rośnie nasze zainteresowanie jego poglądami. Jeśli w tej fazie umocnimy się w przekonaniu, że łączy nas wiele, to z większym prawdopodobieństwem zostaniemy stałym odbiorcą wieści od naszego biznesowego kolegi po fachu, a może już – mentora.

Dlatego też filozofowie w skórze biznesmenów (a może na odwrót) wykorzystują ten moment, aby udowodnić, że wspólnie walczymy z tym samym wrogiem. Wrogiem, którego co prawda nie wymienia się z imienia i nazwiska, ale definiuje się go na tyle ogólnie, by jak najszersza część ogółu obserwujących mogła kogoś takiego uznać za swego przeciwnika. Od dawna przecież wiadomo, że najlepszy wróg to wróg ogólny, zbiorowy, generalny i pojemny.

„Ta wredna Unia Europejska”, „ci przeklęci biurokraci oraz namolni urzędnicy”, „skąpi inwestorzy-ignoranci” – tak przykładowo określa się wredotę z drugiej strony barykady. Tym, co szczególnie mocno przyciąga nas przed ekran smartfona czy laptopa, jest szczególnie cięty post napisany przez naszego influencera. Im większa złośliwość, im ostrzejsza nagana wymierzona wrogowi, tym większą odczuwamy satysfakcję: „oto wreszcie jest ktoś, kto dowalił tym biurokratym”, myślimy.

Ale żeby nie było: żaden szanujący się biznesowy mędrzec nie ograniczy się do inwektyw. Tym samym robimy krok kolejny…

Metoda trzecia: „piękni i wiecznie młodzi”

Świat kreowany przez influencerów zaludniony jest przez dwie populacje. Tę wrogą i tę mądrą, rozsądną, przedsiębiorczą. Czyli nas. Naszą jedyną wadą ma być ta, że dajemy się ciemiężyć tym mniej mądrym. Że nie łamiemy narzuconych nam zasad, bo nie pozwala nam na to nasz szacunek do prawa i innego rodzaju wartości, które nosimy w swoich sercach. Influencerski pot, dowodzący, że stoimy po jasnej stronie mocy, buduje kolejny most między nami. Jeśli ktoś daje nam do zrozumienia, że postępujemy słusznie, to czujemy się dobrze w jego towarzystwie, a nasze przedsiębiorcze ego będzie domagało się kolejnych tego typu pochlebstw.

Zwłaszcza, że na co dzień ci biurokraci, niemądrzy inwestorzy dają się nam we znaki. Dlatego takie ciepłe, miło łechcące słowa są przyjemną odmianą, chwilą oddechu w nieustannej walce z przeciwnościami losu.

Ale żeby nie było tak różowo…

Metoda czwarta: „i Ty możesz być taki jak ja”

Czas wreszcie zająć się tym, co niewypowiedziane, ale co wisi w powietrzu. I w każdym poście. Mimo że nasz linkedinowy bohater zapewnia nas o wielu podobieństwach, skraca dystans i mówi, że z tej samej gliny jesteśmy ulepieni, to zawsze będzie między nami jedna różnica. Diametralna: to on będzie miał w sobie ten boski pierwiastek, którego nam odmówiono. I to właśnie dlatego to my słuchamy, czytamy, chłoniemy mądrości influencera, a nie na odwrót.

Ta różnica jest zaznacza w specyficzny sposób. Nie mówi się o niej wprost. W zamian, co pewien czas w postach wybrzmiewa komunikat: „i Ty możesz być taki jak ja”. A że nasz influencer kreuje się na człowieka sukcesu – założyciel wielu firm, zdobywca niejednej inwestycji, laureat prestiżowych nagród i właściciel biura w San Francisco, Londynie albo przynajmniej domku w mazurskiej samotni – to myślimy sobie „no w sumie czemu by nie…”

I przyglądamy się poradom serwowanym przez influencera. Zarówno tym, dotyczącym zarządzania firmą (zazwyczaj to motywacyjne cytaty albo cytaty przerobione na własną modłę), stosowania aplikacji AI (czyli wklejenie gotowej listy bądź też kompilacja kilku takich poradników) czy też prowadzenia zdrowego, zrównoważonego życia (tu już samowolka: przykłady z własnego życia, inspiracje z książek Paulo Coelho, porady rodzicielskie dla ojców marzących o wychowaniu kolejnej generacji samców alfa).

Gdyby ta różnica nie była wystarczająco mocno wyeksponowana, wyczuwalna, to my sami nie mielibyśmy żadnej motywacji do tego, by taką osobę traktować jako wzór. Nawet jeśli publicznie zaprzeczamy jej eksperckości czy też kwestionujemy jej sukces, to w naszym umyśle musimy mieć zakodowane jakieś uznanie, podziw, a może zazdrość. Takich influencerów śledzimy również z powodu naszych własnych aspiracji: bo sami chcielibyśmy być tacy jak oni.

Dlaczego influencerzy muszą dbać o to, aby ta różnica między nimi a nami nie była zbyt duża?

Metoda piąta: „to prostsze niż ci się wydaje”

Gdyby Robert Oppenheimer napisał na LinkedInie posta: „I Ty możesz zrobić własną bombę atomową – wystarczą te trzy rzeczy!”, to trudno byłoby nam uwierzyć w jego zapewniania. Gdy jednak widzimy posta z nagłówkiem „I Ty możesz zwiększyć swój przychód o 10 000 zł miesięcznie”, to nasza biznesowa intuicja podpowiada nam: „a kliknij, co ci szkodzi”.

Nasi influencerzy muszą stale przypominać nam, że stać nas na wielkie rzeczy. Oczywiście, pod warunkiem, że stosujemy się do ich pomysłów, sugestii, korzystamy z ich list oraz poradników. Jeśli linkedinowe autorytety zbytnio oddalą się od bazy swoich fanów, to ich posty przestaną być traktowane jako praktyczne i dające się przekuć na realną korzyść.

A w takim wypadku – na co nam taki kontakt?

Pytanie pierwsze i ostatnie

Krótki przegląd biznesowego mentoringu świadczonego na LinkedInie zamkniemy pytaniem. Skoro ci wszyscy biznesmeni są tak utalentowani i odnieśli tyle sukcesów, to po co im jesteśmy my? Jaka korzyść płynie z naszych skromnych polubieni, komentarzy, udostępnień?

W myśl socjologicznej zasady „każde bóstwo jest silne siłą swych wyznawców”, influencerzy zabiegają o naszą obecność. Bo to na naszych barkach, po naszych plecach wspinają się mozolnie na szczyty popularności. Ich plan zakłada, że upowszechniając swoją wiedzę w tak tajemnych tematach jak „5 aplikacji AI do Twojego biura”, zyskają rzeszę odbiorców.

I tym samym, oni staną się głosami polskiego LinkedIna. A od tego już krótka droga do tego, by zacząć bywać na konferencjach w roli prelegenta, udzielać wywiadów czy kapitalizować swoje filmy na YouTube.

I kto tu bez kogo nie może żyć?