Ile osób w ostatnim czasie poznaliście offline, a ile online? Jak u Was wyglądają te proporcje?
Kiedyś, gdy chodziliśmy do liceum czy na studia, kontakt twarzą w twarz był codziennością i czymś zupełnie naturalnym. Nie odczuwaliśmy żadnych trudności w spotykaniu się ze znajomymi czy poznawaniu nowych ludzi. Czas edukacji daje mnóstwo okazji do interakcji – od szkolnych korytarzy po wspólne wyjścia. Z biegiem lat coraz trudniej zaplanować takie spotkania – wszyscy mamy sporo obowiązków, zakładamy rodziny, ulatuje z nas spontaniczność.
Do tego dochodzi symbol naszych czasów – w 2025 roku jesteśmy przyzwyczajeni do komunikatorów, wideorozmów, oddaliliśmy się od siebie fizycznie. Nowe relacje online są powierzchowne i krótkotrwałe, a niedługo część z nas będzie miała „najlepszego kumpla” w postaci AI-avatara – zawsze dostępnego, bez większych oczekiwań.
U nas – po kilkuletnim przestoju w poznawaniu nowych ludzi po studiach, gdy wpadliśmy w wir pracy – to właśnie nasze eventy pozwoliły nam poznać dziesiątki wspaniałych osób. To chyba największa gratyfikacja, odkąd robimy PicMe.
Flashmoby były hitem 2010 roku. Czym realnie różni się PicMe od wcześniejszych prób organizowania spotkań offline przez aplikacje?
Pamiętam flashmoby – jedne z pierwszych virali w internecie. Wydaje mi się, że miały bardziej charakter rozrywkowy niż społecznościowy, choć często brały w nich udział dziesiątki czy setki osób. Motywacją była wspólna akcja w humorystycznym klimacie – jakaś choreografia, wspólne zachowanie. To było 15 lat temu i wiele się od tego czasu zmieniło, ale widzę pewne podobieństwa do PicMe. U nas ludzie też się spotykają, żeby zrobić coś niecodziennego – tylko że teraz tym „niecodziennym” jest samo spotkanie. I ta intencjonalność, by poznać nowe osoby ze swojego miasta.
Skoro nie ma chatów, swipe’ów ani dopasowywania – to co przekonuje użytkownika, by ruszył się z kanapy i poszedł do HotSpota pełnego nieznajomych?
Mechanizm swipe & chat tak mocno wszedł do naszej kultury, że przez chwilę zapomnieliśmy, że można inaczej – i to na dużą skalę. Obecnie relacje z aplikacji social/dating często kończą się właśnie na samym czacie. Nieskończony wybór kolejnych kart daje złudne poczucie, że „ktoś lepszy” zaraz się trafi – i rzeczywiście się trafia, więc poprzednie rozmowy odchodzą w niepamięć. To uzależniające uczucie świeżości i fascynacji nowymi, wyidealizowanymi osobami.
Do tego w internecie tworzymy iluzje – wrzucamy zdjęcia sprzed lat, kiedy byliśmy w lepszej formie albo z mniejszą ilością zmarszczek. Opowiadamy historie, napędzamy się wzajemnie, żeby po dwóch tygodniach rozmów z „bratnią duszą” spotkać się i… rozczarować. Bo energia, temperament, mowa ciała, chemia – tego nie da się wyklikać.
Taki obrót sytuacji to strata czasu, rozczarowanie, utrata zaufania do relacji. Dlatego uważamy, że obecny paradygmat poznawania ludzi online jest po prostu nieaktualny. Tak naprawdę nie chcemy pisać i swipować – chcemy poznawać ludzi takimi, jacy są, by poczuć, czy ta relacja jest warta pielęgnowania.
Aby to się stało, trzeba się spotkać twarzą w twarz. W PicMe stawiamy na szybkość i łatwość interakcji – tak, żeby użytkownik mógł poznać więcej osób przez 2 godziny niż przez rok dopasowań w innych apkach. Dziś nie ma już czasu na inwestowanie w pierwsze spotkania 1:1 tylko po to, by zrobić tę zalążkową weryfikację i sprawdzić „czy zaiskrzy”.
Jakie są realne wskaźniki retencji? Mówicie o 40 000 pobrań, ale ilu ludzi wraca do apki po pierwszym użyciu?
Dotychczas skupiliśmy się na Trójmieście – stąd jesteśmy, więc łatwiej było testować apkę w praktyce. Jest dostępna w sklepach od września 2024. Do końca zeszłego roku testowaliśmy podstawowe funkcje na małych, próbnych eventach. Zbieraliśmy błędy, feedback i na bazie tego customer developmentu dopracowywaliśmy apkę. W styczniu 2025 zrobiliśmy pierwszy wielkoskalowy event na 1000 osób. Od tamtej pory co miesiąc organizujemy kolejne w Trójmieście. Każdy przynosi nowe wnioski i poprawki – i tak w kółko.
Wielu użytkowników było z nami na każdym evencie. Stworzyła się lokalna społeczność, nowe ekipy i pary. Średnio 30% osób przychodzi ponownie – mimo że nasze eventy odbywają się tylko raz w miesiącu, w konkretny dzień i godzinę. Mega nas cieszy, że ciągle widzimy znajome twarze.
Twierdzicie, że aplikacja działa „całkowicie za darmo, bez reklam i modeli premium” – to jak planujecie ją utrzymać i rozwijać? Jaki jest Wasz pomysł na skalowalność?
Tak, zgadza się – wszystkie funkcje są dostępne za darmo dla wszystkich. Kiedyś przyjdzie czas na monetyzację segmentu B2C, ale teraz skupiamy się na pozyskiwaniu użytkowników, skalowaniu na kolejne miasta i byciu blisko ludzi, żeby naprawdę zrozumieć ich potrzeby.
Robimy projekt PicMe już prawie 3 lata i wiemy, że nasze podejście – skupione na produkcie i użytkownikach – procentuje. Tworzymy coś świeżego i nowego, budując koncepcję od zera, ucząc się na bieżąco, bez możliwości podejrzenia, jak coś podobnego robi zagraniczny gigant. Wiemy już sporo o naszym biznesie i mamy ambitne plany na ekspansję zagraniczną. Monetyzacja B2C na tym etapie to dla nas raczej testy, próby i szukanie optymalnych rozwiązań – nie cel sam w sobie.
Za to już teraz generujemy przychody z sektora B2B. Nasi klienci to m.in. lokale partnerskie – kawiarnie, restauracje, atrakcje – do których kierujemy ruch z obszaru hotspota. Osoby, które się tam poznają, mogą od razu skorzystać ze zniżki i wspólnie coś przeżyć, zamiast odkładać spotkanie „na kiedyś”. Są też klienci, u których robimy oficjalne aftery – potrafimy zgromadzić po 300 osób w jednym lokalu. B2B to również festiwale, eventy tematyczne, konferencje, beach bary, rooftop bary i wiele innych miejsc, w których organizatorzy chcą zapewnić dodatkową atrakcję i sprzyjającą integracji atmosferę.
Niedługo zaczniemy rozmawiać z reklamodawcami i sponsorami, z którymi planujemy robić innowacyjne kampanie.
Dopamina – to słowo klucz do sukcesu wielu aplikacji. Jak chcecie zapewnić popularność PicMe bez uzależniających mechanizmów?
Na razie nie myślimy w ten sposób. Nie chcemy być jak TikTok czy Instagram – mamy swoją wizję i ideę. PicMe to nie tylko aplikacja, ale też pozytywny ruch społeczny. Chcemy spełniać swoją rolę: ułatwiać ludziom poznawanie się w realu. Dynamiczne spotkania, oczekiwanie na swoją parę lub grupę – to daje prawdziwe emocje.
U nas dopaminą są… ludzie. Pracujemy nad wieloma funkcjami, które jeszcze bardziej grywalizują spotkania i zachęcają do aktywności, ale naszym celem są prawdziwe doświadczenia społeczne – nie jałowe utrzymywanie uwagi, żeby wyświetlić więcej reklam.
Młode pokolenie uchodzi za to, które buduje relacje online. Skąd przekonanie, że będą chcieli korzystać z PicMe?
Wychodzimy jeszcze dalej w przyszłość i budujemy własne tezy. Jedna z nich brzmi: lada moment jako społeczeństwo powiemy „dość”. Zalew deepfake’ów, botów, nieautentycznych treści, refleksja po zachłyśnięciu się AI i coraz większa potrzeba fizycznego kontaktu – to wszystko stworzy silny trend bycia offline. Tak widzimy kolejne 5–10 lat. Poza tym lwia część naszych użytkowników to osoby po trzydziestce, które z sentymentem wspominają życie towarzyskie sprzed ery social mediów. Często tęsknią za tym, co było – i nie są aż tak podekscytowani nowym światem przed ekranem.
Twierdzicie, że „tworzycie nową kategorię social techu”. A przecież na rynku są dziesiątki apek eventowych, datingowych i lokalizacyjnych…
Zgadza się – alternatyw jest sporo. Pojawia się też wiele prywatnych inicjatyw: run cluby, girl cluby i inne pomysły na wspólne aktywności. Super, że jesteśmy częścią tej fali. Ale jeśli mam porównać PicMe do klasycznych aplikacji typu swipe & chat, których jest nieskończoność, to nasz wyróżnik jest oczywisty: najpierw jest spotkanie offline, a dopiero potem – ewentualny kontakt online. Odwracamy ten mechanizm.
Co więcej, inne aplikacje kończą swoją rolę na etapie spotkania, a my w tym spotkaniu aktywnie pomagamy: przełamać pierwsze lody, poczuć się swobodnie, bez presji „randkowego klimatu”. Nie trzeba pisać, umawiać się, wydawać kasy na randkę – wystarczy wyjść na miasto i być otwartym na to, że za chwilę ktoś do nas podejdzie, pogada, pośmieje się, przybije piątkę.
Można być sobą – jest tyle osób i interakcji, że nie ma czasu na odgrywanie ról. To czysty spontan i autentyczność.
Z kolei apki typu Meetup czy Amigos skupiają się wokół konkretnych aktywności – i to też jest spoko, ale u nas działa to inaczej. Nie musisz angażować się w konkretny event – możesz po prostu wyjść na miasto, włączyć PicMe i działać we własnym tempie. W każdej chwili możesz zrobić przerwę, zniknąć z mapy, wrócić, kiedy chcesz.
Dajemy użytkownikom mnóstwo wolności i to jest nasz ogromny atut. Na nic się nie zobowiązujesz, masz pełną kontrolę, setki twarzy wokół i totalnie nowy model spotkań: prosty, celowy, real-time. Nie idziemy po czyichś śladach – kreujemy nowy sposób poznawania ludzi.
Mówicie o współpracy z miastami i patronatach. To ciekawy kierunek, ale też trudne wyzwanie. Jak samorządy mogą realnie pomóc Wam skalować ten model? Myślicie o logistyce, finansach, marketingu?
Miasta bardzo chętnie patronują nasze wydarzenia, bo nasza inicjatywa integruje mieszkańców i promuje wspólnotowość. Do tej pory wsparcie ze strony miast polegało głównie na promocji wydarzeń ich oficjalnymi kanałami.
Jeszcze nie zrobiliśmy kolejnego kroku, ale po rozmowach z władzami widzimy duży potencjał na szerszą współpracę – chociażby w ramach miejskich eventów, typu Dni Miasta. Samorządy wierzą w naszą wizję, a my widzimy przestrzeń na dialog, którego efektem może być to, że mieszkańcy danego miasta czy dzielnicy faktycznie się poznają i tworzą lokalne społeczności.
Jak zabezpieczacie HotSpoty i spotkania? Co robicie, żeby nie stały się przestrzenią nadużyć, creepy zachowań albo niekomfortowych sytuacji?
Na naszych HotSpotach są obecni Ambasadorzy, którzy dbają o atmosferę i służą pomocą. Mają specjalne oznaczenie na mapie, więc łatwo ich znaleźć w trakcie eventu. Uczestnicy mają też pełną kontrolę nad swoją widocznością – w każdej chwili można kliknąć przycisk „przerwa” i zniknąć z mapy. Użytkownicy sami decydują, z kim chcą być łączeni – mogą wybrać przedział wiekowy i preferencje co do płci.
Nie dotyka nas anonimowość ani zagrożenie botami – wszystko dzieje się na żywo, wśród ludzi. Każdy jest widoczny, jak na dłoni. Dodatkowo HotSpoty tworzymy w popularnych, publicznych miejscach, w centrach miast. W obrębie eventu wyznaczamy tzw. PicSpoty – konkretne miejsca, do których kierujemy użytkowników. Tam zbierają się w grupki po 10, 20, 30 osób, co jeszcze bardziej sprzyja integracji i bezpieczeństwu.
Zbudowaliście to we dwójkę – brzmi imponująco. Jaki macie plan na rozwój zespołu przy wyjściu poza Polskę lub wdrażaniu bardziej zaawansowanych funkcji?
Obecnie dostajemy ogromne wsparcie od naszej społeczności – to bardzo pomaga. Wokół PicMe zgromadziliśmy wiele ambitnych osób, które same się do nas odezwały, mówiąc, że wierzą w nasz projekt i chcą być jego częścią – współpraca układa nam się wzorowo. To osoby, które przyciągnęła idea i długoterminowa wizja, które niesamowicie ważne na tym etapie startupu – wiem to po sobie. To nasz zespół.
Teraz skupiamy się na najbliższych miesiącach letnich – mamy dużo do zrobienia i do pokazania światu. Nie chcemy na siłę „powiększać zespołu dla wyglądu”. Mamy konkretne cele, priorytety i pełne skupienie. Jeśli chodzi o technologię – wiemy, co robić i z kim. Na ten etap, a nawet z zapasem na rok, to w pełni wystarcza.
Oczywiście rozwój zespołu to jeden z głównych punktów naszej roadmapy, ale najpierw musimy domknąć obecne kamienie milowe. Po ich realizacji staniemy się bardziej rozpoznawalni i łatwiej będzie nam przyciągnąć świetne talenty do nowych obszarów.
A gdyby jutro Meta wprowadziła niemal identyczną funkcję do Instagrama – „real meetups near you” – to czym się obronicie?
To się może wydarzyć – bierzemy to pod uwagę. Dlatego od początku budujemy przewagi konkurencyjne i mechanizmy, których nie widać gołym okiem. Aplikacja czy funkcja to nie tylko kod. To także socjologia, psychologia i setki detali: jak zdalnie i automatycznie ogarnąć 1000 osób w jednym miejscu i czasie? To ogromna operacja.
Po drugie – tu nie chodzi tylko o spotkanie. To dopiero pierwszy krok. Później trzeba jeszcze umieć to spotkanie odpowiednio poprowadzić. A tego nie da się „skalować na zimno”. Do tego potrzeba ludzi, empatii, obserwacji. Jeśli pewnego dnia wejdziemy na ring z gigantem technologicznym – to będzie ekscytujące, nie przerażające. Wierzę, że obronimy się naszym nieszablonowym myśleniem, kompetencjami i know-how, które zdobyliśmy będąc wśród ludzi, patrząc im w oczy, rozmawiając, testując.
W open space tego się nie ogarnie – nasz przyszły rywal będzie musiał spędzić sporo czasu na ulicach miast. Obyśmy do tego czasu zdążyli odpowiednio urosnąć i zaznaczyć swoje miejsce jako pionier, tak jak zrobił to kiedyś Snap wobec Facebooka i Poke.
Czujemy oddech na karku – ale nie mamy innego wyjścia: musimy się przygotować, dowieźć mocną trakcję, zebrać dużą rundę i ruszyć na USA. In progress.