Rozmawiamy z człowiekiem legendą – Marcinem Przasnyskim, którego zasługi nie zmieszczą się w żadnym leadzie. O przeszłości i przyszłości prasy drukowanej oraz tworzeniu startupu, który całkowicie zmieni sposób oglądania filmów online rozmawiamy z twórcą i pierwszym wydawcą Top Secret i Secret Service – epickich magazynów o grach.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z internetem?
Ta przygoda zaczynała się trzy razy, z czego dwa razy niefortunnie. Pierwszy raz, na samym początku komercyjnego internetu, gdy tylko pojawiło się wdzwanianie na Polbox czy Tepsę, oraz Gopher i NCSA Mosaic (na którym obowiązkowo otwierało się stronę playboy.com…). Mimo że doskonale czułem nowy trend – komunikowałem się cyfrowo znacznie wcześniej i miałem w domu punkt FidoNetu, nie zapaliła mi się żaróweczka, że oto mam przed sobą przyszłość mediów czy wręcz całej ludzkości, dla której warto rzucić wszystko. Wyglądało to jak kolejna zabawka dla freaków, którymi byliśmy, żyjąc jednocześnie w dość zacofanej rzeczywistości (miałem w domu telefon z tarczą…). Internet był fajny, ale fascynowałem się wtedy technikami desktop publishingu i druku oraz kochałem wydawanie czasopism, na których dawało się robić porządny biznes. Przegapiłem w ten sposób początki czegoś dużego, ale na usprawiedliwienie dodam, że miałem za sobą prawie 10 lat w niezwykle szybko rozwijającej się branży wydawniczej i na koncie kilka udanych projektów, więc naturalnie chciałem iść dalej w tym kierunku.
Drugi raz zacząłem równie niefortunnie. W 2000 roku w koncernie Axel Springer, gdzie odpowiadałem za tytuły komputerowe, przydzielono mi na doczepkę dział internetowy “bo nie było komu”. Mając znikomy budżet i zero wsparcia ze strony skupionych na swoich sprawach redakcji wysokodochodowych tytułów, wraz ze współpracownikami zajęliśmy się nie tym co potrzeba. Zaczęliśmy budować platformę techniczną do przeniesienia magazynów drukowanych do internetu. Zamiast skupić się na potrzebach internautów i wykorzystaniu możliwości technologicznych online’u, robiliśmy wszystko, aby chronić stary biznes. Wydawcy zresztą robią to do dzisiaj. Konsumencko niewiele zwojowaliśmy, ale za to udało się położyć podwaliny pod jeden z lepszych w Polsce jak nie w Europie intranetów, który z tego co wiem, teraz jest wprowadzamy do kilku kolejnych krajów.
Trzeci raz wyszło lepiej, bo odbyło się bez kompromisów. Gdy po studiach w USA wróciłem do Polski, szukałem swojego miejsca – próbowałem pracować przy handlu, zarządzałem finansami, ale stwierdziłem, że to nie dla mnie. Wtedy bardzo porządnie walnąłem się w głowę stwierdzając, że jest mi przecież przeznaczone pisanie. A internet jest do tego wymarzonym miejscem. Siadłem więc do budowania swojego warsztatu i zbierania krok po kroku doświadczenia, kontaktów i tworzenia zespołu, po raz pierwszy restartując się w ten sposób z konkretnym planem rozpisanym na wiele lat.
Byłeś obecny przy początkach polskiego internetu. Co się zmieniło i co było popularne “w tamtych czasach” w internecie?
Moja obecność była czysto kliencka, użytkowa. Jako pierwsze do obiegu weszły e-maile, bardzo szybko rozwinęło się też życie na grupach dyskusyjnych. Słynne pl.rec.gry.komputerowe czy pl.rec.nurkowanie były miejscami magicznymi, bardziej niż dzisiejsze fora czy grupy na portalach społecznościowych. Szybko upowszechniły się też ftp’y, na których pewne katalogi zaczynały się od podkreślenia, spacji lub kropki… Mocną pozycję i popularność zdobył też IRC. Co ciekawe, nie było masowego przesyłania plików, bo transfer był drogi i wolny. Szybciej było podjechać z twardzielem na Grochów, niż ciągnąć pliki. O technologiach mobilnych nie mamy w ogóle co rozmawiać. Szczytem elegancji i postępu było otworzyć sobie pogodę na Onecie. A źródłem wszechwiedzy była Altavista.
Jesteś twórcą i pierwszym wydawcą Top Secret i Secret Service – magazynów o grach. Co było najtrudniejsze w prowadzeniu wydawnictwa?
Ogólnie cierpiałem na notoryczny brak czasu i nadmiar zajęć, będąc w rozkroku pomiędzy działalnością biznesową i redakcyjną. Udało mi się jednak ożenić, rozmnożyć i nawet prowadzić niezerowe życie towarzyskie, więc może nie było tak do końca dramatycznie. Najtrudniej było ogarnąć i na co dzień utrzymać skalę działania, której kluczem było zaplanowanie i sfinansowanie papieru i druku. Tak naprawdę gros pieniędzy i czasu szło na platformę dostarczającą treść. Dopiero na niej uprawiało się tę właściwą działalność, tj. planowanie, pisanie i redagowanie. Myśląc o tym dzisiaj widzę, że na dobrą sprawę działaliśmy w ciemno, bo bez feedback’u. Pod tekstami nie było przecież komentarzy, a listy do redakcji, choć były zjawiskiem samym w sobie, nie zastępowały badań rynku. Kluczowe decyzje trzeba było podejmować na wyczucie, a ich skutki pojawiały się czasem dopiero po wielu miesiącach.
Czy przed i w trakcie tworzenia TS i SS robiliście badania rynku?
Cały czas trwały badania terenowe. Co tydzień byłem na giełdzie, kręciłem się wszędzie, gdzie mogłem się dowiedzieć czegokolwiek na temat tego, jak myśli i czego potrzebuje gracz. Jak w każdej branży, funkcjonowała też rozgadana platforma plotkarska. Cennym źródłem wiedzy i wyczucia były listy do redakcji – czytaliśmy WSZYSTKIE. Wystarczyło, bo dla mnie wizja i wyczucie trendu jest ważniejsze niż zbadanie tego, co na rynku… było. Jest jeszcze jeden problem dotyczący typowych badań za grube pieniądze: cały rynek reklamowy i agencje badawcze (z niewielkimi wyjątkami) posługują się badaniami, które dotyczą osób od 15 roku życia wzwyż. Dla nas byłoby to bezużyteczne, bo pomija znaczącą część czytelników.
Z jakiej formy promocji korzystaliście? Skąd ludzie dowiadywali się, że są takie magazyny jak Top Secret czy Secret Service?
Nie wydaliśmy na typową promocję ani złotówki. Pojawialiśmy się na eventach, współorganizowaliśmy na przykład poznańską imprezę grową przy targach Poligrafia, robiliśmy jakieś konkursy – to były holistyczne działania, wbudowane w naszą filozofię. Trudno nazywać je promocją, która jako taka nie była potrzebna. Temat gier był nośny i informacje rozchodziły się same, między czytelnikami, głównie w szkole, na podwórku. Pamiętajmy też, że lata 90. były rozkwitem kolorowych czasopism, ludzie w każdym wieku wprost je kochali, szukali w kioskach nowych tytułów, omawiali między sobą i żyli nimi. To były złote lata, wszystko sprzedawało się samo, co widać choćby po tym, że nawet tytuły jednoznacznie słabe, marne i bez wartości również jakoś się sprzedawały.
Trudno było zdobyć pomoc finansową na rozpoczęcie działalności wydawniczej?
W 1989 roku, restartując Bajtka oraz zaczynając wydawać Top Secret i Moje Atari, zdarzył się nam cud. Dostaliśmy dotację (zwrotną) z Komitetu Badań Naukowych. Czy było trudno? Dzisiaj uznałbym to za niemożliwe. A jednak się udało.
Kolejną firmę sfinansowaliśmy z zapasów naszych Rodziców. Z jednej strony było to łatwiejsze, ale z drugiej dużo cięższe gatunkowo. Niepowodzenie oznaczałoby dla nich głód i brak zabezpieczenia na starość.
Jak wyglądało kiedyś zdobywanie funduszy na rozpoczęcie swojej działalności? Wypełniało się długie formularze, z tabelką w excelu, później należało czekać na akceptacje, a na końcu dostać zaproszenie na rozmowę z potencjalnym inwestorem?
Tak wtedy jak i teraz, kapitał pozyskuje się twarzą i kontaktami. Są tabelki, są rozmowy, ale najważniejsze cechy to rzetelność i determinacja. Oraz umiejętność sprzedania swojego pomysłu, podobnie jak i samego siebie. To, że teraz wszystko jest bardziej sformalizowane, a firmy i firemki mają obco brzmiące nazwy, nie zmienia faktu, że po jednej i drugiej stronie są żywi ludzie, którzy albo chcą robić ze sobą biznes, albo nie chcą. Za biznes plan wystarczy kawiarniana serwetka. Siła jest w prostocie, jeśli nie umiesz pokazać modelu biznesowego na kawałku papieru, excelowa tabelka nic nie pomoże.
Dotacja z KBN była zwrotna, ale czy można było gdzieś indziej zaczerpnąć pomocy finansowej na rozwój biznesu?
Nie mam bladego pojęcia. Nam się po prostu udało, głównie dzięki kontaktom, ale także dzięki przedstawieniu konkretnych planów oraz legitymowaniu się już kilkuletnimi osiągnięciami. Ja miałem wtedy 19 lat… na szczęście w zespole byli też poważnie wyglądający ludzie, niektórzy nawet z brodą.
Co sprawiało Ci najwięcej trudności w prowadzeniu TS i SS, a z czym masz problem teraz, wydając serwis StockWatch.pl?
Cały czas z tym samym: jestem wąskim gardłem w procesie. Niestety, moje biznesy są w dużej mierze oparte o to, co sam umiem, wiem i potrafię wymyślić. Przez to nie są zbytnio skalowalne i wymagają obecności mojej osoby – co im w pewnej chwili zaczyna przeszkadzać, podobnie jak moim Współpracownikom, którzy swoją drogą mają do mnie świętą cierpliwość.
Jest też dużo ważniejszy czynnik zewnętrzny, bo nad swoimi słabościami mogę pracować, natomiast nie zmienię tego, że relacje biznesowe buduje się u nas bardzo, ale to bardzo pod górkę. Wszechobecna jest nieufność, z założenia wbudowana niechęć, a do tego obowiązują bardzo słabe maniery biznesowe. Na szczęście są też wyjątki, dzięki którym można próbować coś zdziałać na normalnych zasadach i na jakimś poziomie. Warto być jednak przygotowanym na całkowite odepchnięcie lub co najmniej zmowę milczenia, zanim się nie wypracuje solidnej pozycji na rynku.
Jak wyglądała kiedyś walka z konkurencją?
Prawdziwej walki z konkurencją nigdy nie prowadziliśmy. Nie było takiej potrzeby – towar sprzedawał się sam. Można było w związku z tym robić docinki, złośliwości, ale żadna to walka. Trochę konkurowaliśmy o gry, żeby być jak najszybciej na rynku z recenzjami i opisami. Z jednej strony ścisnęliśmy harmonogram wydawniczy do zaledwie tygodnia, a z drugiej strony budowaliśmy relacje z producentami. Średnio co dwa miesiące byłem na tydzień za granicą, żeby odwiedzić studia deweloperskie i wydawców, zawsze przywoziłem coś, o czym reszta mogła tylko pomarzyć.
Ile kosztowało prowadzenie wydawnictwa, które publikowało materiały drukowane, a ile obecna działalność? Jaka jest finansowa różnica między wydawnictwem drukowanym a tym internetowym?
Gigantyczna. Są to dwa zupełnie różne modele biznesowe. W internecie możesz zacząć choćby zaraz, bez kosztów, od zerowej skali. W princie musisz z góry planować masę krytyczną, poniżej której nie opłaca się drukować nakładu. A tego się nie zrobi bez finansowania – choć pozornie łatwo jest wydać i wprowadzić na rynek cokolwiek, ale bez precyzyjnego biznes planu szybko się bankrutuje. Wielkość nakładu to najważniejsza decyzja, od niej zależy ile potrzebujesz kapitału oraz jaki maksymalny zasięg uzyskasz. Jest to nieustanne wyważanie zysku i ryzyka. Głupie, prawda? Bo gdzie miejsce na opiniotwórczość, edukację czy rozrywkę? Niestety, tego miejsca jest bardzo niewiele, czasem nie ma go wcale, bo decyzjom biznesowym z czasem podporządkowuje się decyzje redakcyjne. Tak jest w wielu wydawnictwach, a raczej było. Branża właśnie się zawala.
Koszty miesięczne niedużego czasopisma liczy się w małych setkach tysięcy złotych, większego w dużych setkach tysięcy. Dla porównania koszty prowadzenia serwisu internetowego, który dociera szerzej niż najbardziej poczytna gazeta, nie przekraczają kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Jednak zyski są też odpowiednio skompresowane.
Media w internecie mają zupełnie inny model biznesowy, którego swoją drogą nie polecam. Dużo lepiej można zarabiać na transakcjach, pozyskiwaniu klientów na realne usługi, lub na działaniach B2B. Niemal przegrana jest rola wydawcy, który wyłącznie pisze i propaguje treści, bo to się może i dobrze wyświetla, ale brzydko mówiąc się nie monetyzuje.
Co mógłbyś doradzić osobom, które chcą rozpocząć pracę nad wydaniem czasopisma?
Żeby natychmiast zapomniały o tym pomyśle i zajęły się czymś innym. Czymkolwiek, byle nie drukowanym czasopismem. Pieniądze można zmarnować na wiele innych sposobów. Jeśli ktoś nie wierzy, niech zacznie chodzić po rynku, spróbuje porozmawiać z osobami z branży. Od prezesa do magazyniera wszyscy mówią to samo: paaaanie, gdzie te czasy…
Drugą część wywiadu opublikowaliśmy tutaj.